Donald Tusk nagrał i upowszechnił w Internecie filmik, na którym zawiesza banner wyborczy Rafała Trzaskowskiego i gorąco zachęca do tego samego wszystkich swych zwolenników. Z pozoru rutyna kampanii wyborczej, w istocie decyzja przełomowa: do tego momentu premier trzymał się od prezydenckich usiłowań Rafała Trzaskowskiego na dystans. Nawet zapowiadając "marsz patriotów", akcentował, że ma on być odpowiedzią na "marsz PiS" (w istocie – marsz dla uczczenia 1000-lecia Korony polskiej) i nie wiązał go bezpośrednio z wyborami prezydenckimi. Zrobił to dopiero sam Trzaskowski, tydzień później ogłaszając przesunięcie terminu marszu o dwa tygodnie, by mogli w nim wziąć udział wszyscy koalicjanci.
Fakt, że Tusk postanowił rzucić na wyborczą szalę swą osobistą popularność, musi zaskakiwać. Wszyscy komentatorzy są zgodni, że Rafał Trzaskowski w starciu z Karolem Nawrockim albo ewentualnie Sławomirem Mentzenem ma szansę, jedynie jeśli będzie to starcie wizerunkowe. Wszyscy są też zgodni, że najgorsze, co może się kandydatowi Platformy Obywatelskiej w tych wyborach zdarzyć i do czego, rzecz oczywista, dążą jego rywale, to zamiana głosowania w plebiscyt nad popularnością rządów Tuska. Sondaże nie pozostawiają wątpliwości: jedynie niecałe 10 proc. Polaków deklaruje, że przez ostatnie półtora roku żyje im się lepiej, i jedynie jedna trzecia wyraża zadowolenie z tego, że premierem jest Donald Tusk, natomiast odpowiedzi przeciwnych udziela ponad połowa respondentów. Analogicznie jest w sondażach partyjnych – gdyby kilka ostatnich potwierdziło się w wyborach, Tusk znalazłby się z tej samej sytuacji jak jego antagonista w październiku 2023 r.: zbierając jedną trzecią głosów, wygrałby wprawdzie arytmetycznie, ale straciłby władzę, bo ten arytmetyczny sukces zawdzięcza zepchnięciu koalicjantów pod próg wyborczy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

