Niektórzy mówią o blitzkriegu, jaki przeprowadza PiS, inni utrzymują, że to, co się dzieje, jest skutkiem raczej chaosu i przypadku. Chociaż trudno odpowiedzieć na pytanie, co by się stało, gdyby w czerwcu 2015 r. PO i PSL nie przyjęły ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, to jednak sądzę, że wówczas do konfliktu o Trybunał i jego obsadę tak szybko by nie doszło. Plan PO wydawał się prosty. Zgodnie z nim Trybunał stałby się swego rodzaju superwładzą, która skutecznie blokowałaby decyzje sejmowej większości i prezydenta. Pierwsza bitwa zatem, jeśli dalej posługiwać się tym nieco militarnym językiem, została partii Jarosława Kaczyńskiego narzucona.
Jednak do wojny i tak by doszło, nawet bez sporu o legalność wyboru trzech powołanych w październiku sędziów. Wydaje się, że kierując się tylko regułami prawa, należałoby przyjąć od nich ślubowanie. Jednak czy to forma prawna decyduje o wszystkim? Czy zdrowa jest sytuacja, w której 12 z 15 sędziów TK zostałoby powołanych przez przeciwników politycznych obecnej władzy? Czy zgoda na taką sytuację nie oznaczałaby, faktycznie, rezygnacji z rządzenia? Przez kilkanaście najbliższych miesięcy, a może kilka lat, nie dałoby się realizować żadnych obiecywanych przez PiS zmian. Prezes Trybunału, Andrzej Rzepliński, doprowadził do tego, że ta ważna instytucja systemu demokratycznego została uwikłana w partyjną walkę. Dlatego podejrzenia polityków prawicy, że Trybunał będzie wrogo nastawiony do ich polityki, są uzasadnione. Z góry choćby można było sądzić, że TK nie zgodzi się ani na połączenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, ani na zmiany w systemie sądownictwa, ani nawet być może na podatek bankowy.
Spór o Trybunał zatem, wbrew temu, co wykrzykują propagandyści, nie oznacza, że PiS chce odebrać i ograniczyć wolności obywatelskie. Tak mogą mówić albo ludzie naiwni, albo ci, którzy po prostu bronią swoich przywilejów. Żeby było jasne – nie muszą to być wyłącznie przywileje finansowe, ale pozycja społeczna i prestiż, które zapewnia im obecny system quasi- -oligarchiczny. Nie, ani wolność słowa, ani zgromadzeń, ani krytyki rządu nie jest ograniczana, o czym może się codziennie przekonać każdy czytelnik „Gazety Wyborczej” i widz wielkich telewizji. Jednak konflikt nie jest pozorny, tyle że chodzi w nim właśnie o prawa tych obywateli, którzy dotąd czuli się wypchnięci na margines, uważali, że są gorzej traktowani, że odebrano im znaczenie oraz godność. To oni przede wszystkim głosowali na partię Kaczyńskiego i teraz chcą, żeby ich wola została uszanowana. O ile zatem można mieć zastrzeżenia do stylu i efektywności działań polityków PiS, o tyle jest oczywiste, że w obecnym konflikcie to oni reprezentują wartości demokratyczne.