Dzięki Stanisławowi Barei i jego „Misiowi” każdy wie, że „film jest najważniejszą ze sztuk”. Z jednym, jak się zdaje, wyjątkiem – świadomość, że film to nie tylko przejaw artystycznej ekspresji, jak piosenka czy powieść, lecz także potężne, acz kosztowne narzędzie polityki wizerunkowej i historycznej, jest zupełnie obca partii od sześciu lat zarządzającej funduszami na kulturę. A jeśli nawet świadomość taka w PiS i w rządzie istnieje, to nie znajduje żadnego wyrazu, poza zapowiedziami stworzenia jakiegoś „popularyzującego polski punkt widzenia” filmu historycznego czy nawet historycznej „superprodukcji”. Zapowiedziami z roku na rok brzmiącymi coraz bardziej żałośnie, bo kolejne produkcje o Piłsudskim czy Legionach można uznać w najlepszym razie za dorównanie sukcesowi poprzedniej ekipy, jakim był niesławny „Wałęsa – człowiek z nadziei”. Przypomnijmy, że sztandarowy projekt nowej polityki historycznej – film o rtm. Pileckim – nie wszedł dotąd na ekrany i podobno po tym, jak jego twórcy wyciągnęli już 60 mln zł z Polskiej Fundacji Narodowej, Ministerstwa Kultury i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, okazuje się całkowicie nie nadawać do pokazania.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.