Dzieci poszły do szkoły. Na powitanie odczytano im list od miłościwie panującej w polskiej oświacie ministry Barbary Nowackiej, której modne spodnie mogły podziwiać wcześniej na Campusie Polska i z pewnością bardzo im się ich krój podobał. Poprzedni minister edukacji, a był nim Przemysław Czarnek, ubierał się znacznie gorzej, a o jego nadążaniu za modą nawet wspomnieć nie warto. Zmiany w polskiej szkole są więc widoczne i należy je przyjąć z uznaniem. Bo przecież do czego to było podobne, by zamęczać dziatwę naszą kochaną całkiem zbytecznym nauczaniem religii albo innej etyki, niewydarzonymi nowymi przedmiotami w rodzaju historii i teraźniejszości, zadawaniem prac domowych i przymusowym czytaniem lektur?! Na szczęście ministra Nowacka dobitnie wyraziła swoje pragnienie, by „czytanie w szkole przestało kojarzyć się z udręką”. I – jak się zdaje – słowo ciałem się stało. Z pobieżnych wyliczeń wynika, że uczeń szkoły podstawowej w ciągu trzech pierwszych lat edukacji szkolnej nie przeczyta żadnej książki, a przez trzy lata następne zgłębi tych książek pięć. Co będzie czytał w klasach VII i VIII, trudno orzec, jako że nastąpiły daleko idące przegrupowania na listach lektur obowiązkowych i nadobowiązkowych (w szkolnej praktyce nieistniających).
W każdym razie przez cztery lata nauki w szkole podnadpodstawowej uczeń będzie musiał przebrnąć aż przez 13 książek, i to w całości! Wypada więc trochę nieco ponad trzy utwory literackie rocznie i to jest bardzo dobry wynik, świadczący o tym, że program szkolny jest ambitny, a podstawa programowa jak najbardziej właściwa. W końcu 45 proc. Polaków jest w stanie przez 365 dni zmóc jedną książkę, tak że młódź bardzo nam zawyża czytelniczą statystykę. Najlepiej byłoby oczywiście zrezygnować z wszelkich lektur i wyrugować ze szkół nieszczęsnego Mickiewicza z jego „Panem Tadeuszem” wraz z „Dziadami” czy żałosnego Słowackiego z „Kordianem” i „Balladyną”, ale tak od razu się nie da. I tak trzeba docenić trud reformatorek polskiej oświaty, triumwiratu Nowacka-Lubnauer-Mucha, wspartego PSL-owskim Kiepurą, który to zespół wyekspediował poza terytoria polskich szkół, jeśli chodzi o Mickiewicza, to „Konrada Wallenroda”, „Powrót taty” i „Śmierć Pułkownika”, a znajomość wierszy Słowackiego uszczuplił o „Testament mój”, „Grób Agamemnona”, a nawet o „W pamiętniku Zofii Bobrówny”. Wzorem krajów cywilizowanych znacznie bardziej od naszego rozszerzona została lista dzieł literackich, którą nasza dziatwa, tak przeciążona rozlicznymi szkolnymi obowiązkami, poznawać będzie jedynie fragmentarycznie. Dotyczy to w pierwszym rzędzie ksiąg, że tak się wyrażę, szczególnie opasłych, do których zaliczano „Chłopów”, „Quo vadis” i – jakżeby inaczej – „Pana Tadeusza”. Odnośnie do „Dziadów”, to – jak wiadomo – na drugą ich część skazano uczniów podstawówek, trzecią uszczęśliwiając ich starszych kolegów. Czwartą część utworu „przerobi” się przy okazji albo i nie. A po co w ogóle wtłacza się do głów naszych pociech miazmaty XIX-wiecznych rymopisów, skoro biegli w temacie już od dawna przestrzegają, że tradycja polskiego romantyzmu nadal żyje i nadal jest groźna? Co prawda, są jeszcze uczeni nieśmiało przebąkujący o tym, że współczesny polski kanon literacki – czy to się podoba, czy nie podoba kierującym oświatą nawiedzonym, a niedouczonym lewaczkom – wywodzi się akurat właśnie z romantyzmu, a „dwa chrześcijańskie arcydzieła Mickiewicza – jak stwierdza prof. Bogusław Dopart – są w istocie nierozłączne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.