Andrzej Duda, jako drugi obok Aleksandra Kwaśniewskiego spośród dotychczasowych sześciu prezydentów w III RP (wliczając w to wybranego jeszcze przez Zgromadzenie Narodowe Wojciecha Jaruzelskiego), wywalczył sobie reelekcję, a 10 lat to kawał czasu.
Ocena 10-letniej prezydentury jest bardzo trudna. Bo w jaki właściwie sposób i jaką metodą oceniać? Względem oczekiwań? Względem innych prezydentów? Względem możliwości, które teoretycznie dany prezydent miał, zadając sobie pytanie, czy je należycie wykorzystał? Wreszcie – względem poglądów oceniającego? Gdybym miał te wszystkie kryteria w jakiś sposób połączyć i ujednolicić, musiałbym uznać, że była to prezydentura średnia, a momentami słaba. Nie tragiczna, nie beznadziejna, ale właśnie słaba. W skali szkolnej od 1 do 6 ocena sięgałaby najwyżej stopnia dostatecznego, momentami zjeżdżając nawet do miernego.
"Długopis" czy prezydent niezależny?
Noc ze środy na czwartek, z 2 na 3 grudnia 2015 r., to moment, gdy Andrzej Duda popełnił grzech pierworodny. Dzisiaj, gdy przez dekadę nawarstwiły się na nim niezliczone kolejne zdarzenia, wiele osób może już nie pamiętać, że właśnie wtedy prezydent zaprzysiągł – ulegając naciskowi prezesa Jarosława Kaczyńskiego – czterech sędziów Trybunału Konstytucyjnego: Henryka Ciocha, Lecha Morawskiego, Mariusza Muszyńskiego i Piotra Pszczółkowskiego. Tylko ten ostatni był wyłoniony prawidłowo, trzech pierwszych zaś było – jak to do dzisiaj określa obóz obecnej władzy – dublerami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.