Gdy siedem miesięcy temu Grzegorz Braun decydował się na samodzielny start w wyborach prezydenckich, powszechne było pisanie o "wojnie domowej w Konfederacji". Nie bez podstaw – rzeczywiście podstawą rozłamu był fakt, że Sławomir Mentzen i Braun nie byli w stanie porozumieć się co do prawyborów (prezes Nowej Nadziei nie chciał udziału w nich reżysera, akceptował starcie jeden na jeden z Krzysztofem Bosakiem) i miejsc na listach (prezes Korony chciał dla siebie jednej trzeciej "jedynek" do Sejmu i Rady Liderów). Wydawało się, że może dojść do ostrej walki o dotychczasowych sympatyków. Niektórzy obawiali się, czy część wyborców się w ogóle nie zniechęci do obu kandydatów, widząc rozłam, wzajemne oskarżenia i publiczne pranie brudów. W końcu niepisowska prawica przez długie lata była podzielona i żadne jej środowisko nie było w stanie znaleźć się w parlamencie, a Konfederacja ewidentnie dostała w 2019 r. "premię za zjednoczenie".
Warto zauważyć, że równolegle analogiczna "wojna domowa" odbyła się na lewicy. Adrian Zandberg i Magdalena Biejat jeszcze 10 miesięcy temu byli w tej samej formacji – Partii Razem, a teraz wystartowali przeciwko sobie. Tam też zderzenie osobistych ambicji łączyło się z taktycznymi różnicami (chęcią prowadzenia "entryzmu" w ramach rządu Donalda Tuska – opcją wybraną przez Biejat i byciem w opozycji preferowanym przez Zandberga).
Na lewicy rzeczywiście doszło do klasycznej kanibalizacji i podziału stałego, zamkniętego zbioru wyborców. Do Sejmu w 2023 r. wspólna lista Lewicy dostała 1,86 mln głosów. Półtora roku później w wyborach prezydenckich oboje jej kandydaci dostali razem 1,78 mln – prawie dokładnie tyle samo. Zero zaskoczeń.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
