Nie sądziłem, że to znajomość na całe życie. A tu mija 40 lat i wciąż się widujemy. Max Rockatansky wkroczył w moje życie dopiero kilka lat po swoich kinowym debiucie, bo w kinach PRL trudno było o rozrywkę z zakazanego Zachodu. Pierwszy film z serii „Mad Max” obejrzałem więc w zatłoczonej salce klubu Pałacyk we Wrocławiu podczas konwentu miłośników fantastyki wiosną 1984 r. Główną atrakcją imprezy był wówczas przedpremierowy pokaz komedii Juliusza Machulskiego „Seksmisja” (w sali kinowej), tymczasem w osobnej salce trwały pokazy filmów z kaset wideo. Od tej pory regularnie jeździłem na konwenty i różnego rodzaju dni fantastyki w całej Polsce. Dwa pierwsze filmy o „Mad Maxie” były żelaznym elementem pokazów; po roku 1985 dołączył do nich trzeci film serii, czyli „Mad Max pod Kopułą Gromu” (pamiętacie, ten z Tiną Turner).
Przepaść między filmami
Trzy dekady później George Miller wskrzesił serię filmem „Mad Max: Na drodze gniewu”(2015). Zrobił to w imponującym stylu, proponując widzom jeden z najlepszych filmów akcji, jakie kiedykolwiek nakręcono. Było to kino w stanie czystym, ruch, akcja, napięcie – jak w najlepszych sekwencjach drugiego „Mad Maxa”, uważanego wcześniej za najlepszy tytuł serii. Teraz mówi się tak o „Na drodze gniewu”. Czy prequel tej opowieści, czyli pokazywana właśnie w kinach „Furiosa: Saga Mad Max”, zmieni tę hierarchię?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.