Sondaże sondażami, ale gdybym był Donaldem Tuskiem − to znaczy człowiekiem, któremu w trzymaniu się władzy nie przeszkadzają żadne moralne skrupuły − wcale bym się jeszcze nie poddawał.
I faktycznie, Tusk się nie poddaje. Co prawda konkretne pomysły na odwrócenie sytuacji na razie okazują się niewypałami. Zwrot na lewo, symbolizowany przez in vitro oraz związki partnerskie, wcale się wyborcom nie spodobał, a pomysł odgrzania „zbrodni III RP” speckomisją do spraw Blidy udaremnił prokurator Seremet.
Jednak były to pomysły na odzyskanie popularności. Teraz czas na kroki, które pozwolą mu poradzić sobie mimo jej trwałej utraty. Pierwsza sprawa wydaje się przesądzona − to likwidacja subwencji budżetowych dla partii i puszczenie konkurencji z torbami (bo rząd, jak słusznie mówił klasyk, zawsze się wyżywi). Zgadzam się z hipotezą, że „wyciek” faktur za zakup cygar i kiecek dla premierowej do redaktora Lisa nie był żadnym przeciekiem, tylko przemyślaną ustawką, mającą dać pretekst do przepchnięcia zmiany. A od chwili, gdy rząd i tak zmuszony był otwarcie przyznać, że budżet się wali, opozycji bardzo trudno znaleźć skuteczny argument. Może co najwyżej, jeśli na to wpadnie, domagać się, aby likwidacja subwencji weszła w życie dopiero po wyborach. Drugie posunięcie to zmiana ordynacji. Obecnie liczy się głosy tzw. metodą d’Hondta, co sprawia, że partia o najlepszym wyniku dostaje relatywnie więcej mandatów. Już 40 proc. głosów może dać większość bezwzględną. Kiedy poparcie dla PO spadnie jeszcze trochę, Tusk zmieni więc zdanie, podobnie jak zmienił je w kwestii bojkotowania referendów, a mniejsze partie chętnie go poprą. Przy systemie Sainte-Laguë zaś nawet miażdżąco zwycięski PiS będzie mógł być zablokowany przez koalicję przegranych, zwłaszcza gdyby się jeszcze obniżyło próg wyborczy do 3 proc.
A gdyby i to nie pomogło… Są kolejne sposoby, o których jednak nie wspomnę, bo a nuż premier mnie czytuje, a nie chciałbym mieć potem wyrzutów, że mu je podpowiedziałem.