III RP – państwo, które zawiodło
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

III RP – państwo, które zawiodło

Dodano: 
Sejm RP
Sejm RP Źródło: PAP / Leszek Szymański
TAKI MAMY KLIMAT || Pandemia koronawirusa powinna stać się przyczynkiem do głębokiej ustrojowej dyskusji o fundamentach polskiej państwowości. Kryzys, jaki obserwujemy od marca, ma oczywiście charakter polityczny, gospodarczy czy społeczny, ale równocześnie jest czymś znacznie poważniejszym – to kryzys państwa, które określamy mianem III RP. Okazuje się, że system Kwaśniewskiego i Michnika jest dziurawy jak sito. W momentach przełomowych po prostu nie zdaje egzaminu.

Logicznym jest, że jeżeli wybory 10 maja się nie odbyły, to istniały dwa wyjścia – rozpisać wybory od nowa, gdzie każdy kandydat musiałby na nowo zbierać podpisy, albo kontynuować stare wybory wyłącznie ze starymi kandydatami i nową datą. Oba scenariusze niejasne i oba pełne wątpliwości, jednak na swój sposób logiczne. Nasza klasa polityczna zdecydowała się jednak na zagranie zupełnie absurdalne – przesunięto wybory, zezwalając starym kandydatom na zachowanie swoich podpisów, a jednocześnie pozwolono nowym kandydatom na dołączenie do wyścigu prezydenckiego.

Konsekwencją tego był ruch Platformy Obywatelskiej, która przy cichej aprobacie Prawa i Sprawiedliwości postanowiła sobie sfalandyzować prawo i wymieniła kandydata. Pobudki tych działań są jasne – PO chciała pozbyć się Kidawy-Błońskiej, która zarzynała partię, a PiS starał się przywrócić dawną wojnę plemienną, uznając, że walka z Kosiniakiem albo Hołownia, jest dla Dudy większym ryzykiem (co jest akurat prawdą). Jednak łatwość z jaką do tego doszło pokazuje, jak bardzo polski system jest dziurawy, jak łatwo można sobie z niego – posługując się językiem sędzi Ireny Kamińskiej – coś „wyinterpretować”.

To jednak tylko przykład – jeden z wielu – dowodzący, że III RP okazała się tworem chybotliwym. Na tyle chybotliwym, że nawet tak podstawowa procedura jak wybór prezydenta państwa staje się kłopotliwy. Po 30 latach od przemian ustrojowych i ponad 20 od uchwalenia konstytucji z 1997 roku należy sobie powiedzieć otwarcie – polski system wymaga naprawy. Ani dalsze trwanie państwa w formie „bez żadnego trybu” (a la PiS), ani próby powrotu, aby „było tak jak było” (a la PO) nie są żadnym rozwiązaniem.

Bezbronne państwo

Powiedzieć, że żyjemy w niezwykłych czasach, to nic nie powiedzieć. Ostatnie tygodnie zostaną uwiecznione na kratach podręczników politologii, będą kanwą prac naukowych, wykładowcy na zajęciach będą je omawiać ze studentami. Historia dzieje się na naszych oczach.

Jednak wyjątkowość tych dni nie sprowadza się jedynie do panującego w kraju, mówiąc oględnie, bałaganu. Obserwujemy, jak epidemia koronawirusa ukazała kruchość naszego państwa. Dowiodły tego tygodnie poprzedzające 10 maja, gdy widać było, jak politycy wszystkich opcji miotają się od ściany do ściany, nie wiedząc jak wybrnąć z sytuacji, a obywatele dosłownie na kilka dni (!) przed terminem wyborów, nie wiedzieli, czy do głosowania w ogóle dojdzie.

Zabrnęliśmy do miejsca, gdzie jakikolwiek wybór musiał być uznany za wadliwy. Konstytucja nakłada na władze obowiązek przeprowadzenia wyborów prezydenckich – to podstawowe zobowiązanie, którego nie da się zbagatelizować i zlekceważyć. 6 sierpnia Andrzej Duda po prostu przestaje być prezydentem i nie ma możliwości, aby przedłużyć jego kadencję ot tak na widzimisię polityków. Wszak wola członków tej czy innej partii nie jest konstytucyjną przesłanką, która by usprawiedliwiała takie działania.

Aby wyjść z kryzysu, Jarosław Gowin zaproponował zmianę ustawy zasadniczej, przedłużenie kadencji Dudy z jednoczesnym zastrzeżeniem, że nie mógłby on ubiegać się o reelekcję. Problem w tym, że przecież taki ruch byłby zmianą zasad w trakcie gry, naruszałby zasadę zgodnie z którą prawo nie działa wstecz. Podobnie należy ocenić propozycję Borysa Budki, który w pewnym momencie postulował wydłużenie kadencji Andrzeja Dudy o rok i zorganizowanie wyborów 16 maja 2021 roku, co samo sobie byłoby sprzeczne z konstytucją.

Nawet wprowadzanie wyborów korespondencyjnych (co ostatecznie stało się faktem) jest wielce dyskusyjne, gdyż narusza zasadę, zgodnie z którą w prawie wyborczym nie należy wprowadzać istotnych zmian na 6 miesięcy przed wyborami. Trybunał Konstytucyjny dopuszcza wyjątki od tej reguły, jeżeli zmiany wynikają z nadzwyczajnych okoliczności o charakterze obiektywnym, tylko czym są te „nadzwyczajne okoliczności o charakterze obiektywnym”?

Zdrowy rozsądek podpowiada, że zalicza się do nich stan epidemii, ale czy stan w którym życie powoli wraca do normy, otwierane są sklepy, zdejmowane kolejne obostrzenia, a politycy mówią wręcz o „bonach wakacyjnych” mających napędzić turystykę – czy taki stan rozluźnienia można nazwać nadzwyczajną okolicznością o charakterze obiektywnym?

Niewiele lepiej sprawa wygląda ze stanem nadzwyczajnym, którego tak bardzo domagała się opozycja. Gdyż taki stan wprowadzać należy jedynie jeżeli „zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające”, musi on zostać zakończony najszybciej jak to możliwe, a w czasie jego trwania nie można zmienić konstytucji oraz ordynacji wyborczej. Co najważniejsze jednak, stanu nadzwyczajnego nie wprowadza się po to, aby przesunąć termin wyborów. Przesunięcie głosowania jest skutkiem ubocznym, a nie celem tego mechanizmu. Zastosowanie takiego rozwiązania dawałoby w przyszłości asumpt do podważania legalności wyborów.

Ponadto nawet gdyby PiS na to wszystko przymknął oko, to nadal pozostaje termin 90 dni po zakończeniu stanu nadzwyczajnego, podczas którego wyborów nie można przeprowadzić. Innymi słowy wprowadzenie tego stanu niewiele by dało, gdyż nie możemy zakładać, że po tych 90 dniach (nie licząc czasu trwania samego stanu nadzwyczajnego) pandemia już nam nie będzie grozić. Wprost przeciwnie – minister Szumowski mówił otwarcie, że bezpieczne wybory w formie tradycyjnej można będzie przeprowadzić dopiero za dwa lata.

Sparaliżowani

Opozycja chciała przesunąć wybory poprzez wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, ale konstytucja nie mówi, kiedy takie głosowanie należałoby zorganizować po stanie nadzwyczajnym. Ustawa zasadnicza daje możliwość wydłużenia kadencji, ale milczy w kwestii tego, co robić dalej – jak wyznaczyć termin, czy mamy te same wybory i kandydatów, czy należy je rozpisać od nowa, czy stare podpisy zbierane się liczą, czy trzeba je wyrzucić do kosza?

Dlatego też PSL, PO i Lewica zgodne co do tego, że „PiS robi źle”, nie potrafiły wypracować wspólnegostanowiska pozytywnego. Gdy chodziło o zaprezentowanie, co należy zrobić, to kolejne partie opozycyjne proponowały różne daty i warianty.

A to znowu nas prowadzi do tego, co już tyle razy podnosiłem – każde z powyższych rozwiązań jest mgliste i daje w przyszłości przegranym możliwość podważania mandatu prezydenta. Państwo polskie zostało zakleszczone w splocie wewnętrznie sprzecznych formuł prawnych, które niepozwalały mu zmierzyć się z zagrożeniem. Zamiast skupić się na walce z epidemią, 90 proc. energii polityków było nakierowanych na sprawę głosowania.

Ostatecznie stosując całkowity woluntaryzm prawny Jarosław Kaczyński z Jarosławem Gowinem po prostu dogadali się „bez żadnego trybu”, że 10 maja nie będzie wyborów, a obywatele zmęczeni całym bałaganem przymknęli oko na ten pakt. W tekście „Państwo z plasteliny” krytycznie odniosłem się do inicjatywy obu Jarosławów, jednak ta krytyka tylko pośrednio dotyczyła polityków koalicji rządzącej. Owszem, to oni sprawują władzę i na nich spoczywa odpowiedzialność za losy kraju, ale sytuacja jest o wiele poważniejsza, gdyż okazało się, że po przekroczeniu pewnej granicy, z obecnego kryzysu nie było już dobrego wyjścia.

Stanu epidemii, gdy samo wzięcie udziału w wyborach jest ryzykowne dla obywateli, polska konstytucja nie przewiduje. Dlatego też instytucje państwa zostały sparaliżowane, a rządzący, żeby przełamać impas, musieli działać niejako w oderwaniu od norm.

Mądry Polak po szkodzie?

Kryzys związany z wyborami prezydenckimi ukazał niedojrzałość projektu politycznego III RP. Zawiedli przedstawiciele władzy i opozycji, jednak kryzys sięga znacznie głębiej i nie ogranicza się do konkretnych polityków. Oni są drugorzędni. Problemem okazują się same fundamenty, na których oparto państwo w 1997 roku. Zawiodły instytucje i procedury – czasem wewnętrznie sprzeczne, często mgliste (proszę wziąć do ręki konstytucję i popatrzeć, jak wiele jest tam pustosłowia, umożliwiającego wzmiankowaną wcześniej falandyzację). III RP nie dojrzała do wyzwania, przed którym stanęła. Polska klasa polityczna powinna wreszcie rozpocząć szeroką dyskusję, której celem będzie, zabezpieczenie funkcjonowania państwa przed powtórką z paraliżu, jakiego byliśmy świadkami. W przypadku epidemii ten paraliż był spowodowany prawnymi ślepymi uliczkami, w które weszli politycy, ale przecież to nie jedyne zagrożenie.

Dla polskiego systemu wprost symptomatyczne są problemy z rozdziałem kompetencji – chodzi o dualizm władzy wykonawczej, spory pomiędzy organami (zarówno na poziomie centralnym, jak i np. w powiecie), do tego dochodzi całkowicie absurdalna ustrojowa pozycja prezydenta i niewiele mniej bezsensowna funkcja Senatu, a na to wszystko nakłada się jeszcze kult ślepego legalizmu prawnego, który po prostu paraliżuje instytucje. Prawdziwym symbolem tej kwadratury koła była słynna „kłótniao krzesło” między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim (ale podobne kryzysy, choć na mniejszą skalę, mogliśmy obserwować nawet w ostatnich latach – vide konflikt Macierewicza z prezydentem).

Naczelną wadą systemu III RP jest przede wszystkim brak jasno wskazanego suwerena. Opozycja kilkalat temu grzmiała z oburzenia, że kluczowe decyzje dla państwa podejmuje nie premier czy prezydent, tylko „szeregowy poseł” Jarosław Kaczyński, ale przecież to właśnie ustawa zasadnicza z 1997 roku mu na to pozwala. Paradoksem jest, że Kaczyński jedynie wykorzystuje tę władzę, jaką mu (pośrednio) przyznaje konstytucja Kwaśniewskiego.


Gdy polski system stanął faktycznie nad krawędzią, pędząc w stronę wyborów, których miało nie być, to właśnie wtedy musiał interweniować ten szeregowy poseł. Gdy prezydent debatował w TVP, Kaczyński ustalił, że żadnych wyborów 10 maja nie będzie. Ta chwila pokazuje, kto jest rzeczywistym suwerenem. Można ten ruch oceniać dobrze bądź źle, ale jakąś decyzję trzeba było w końcu podjąć. Dlatego też nikt się nie buntował przeciwko tej decyzji, która powstała niejako w oderwaniu od norm.Była konieczna, ale to wcale nie jest usprawiedliwieniem. Wprost przeciwnie – to pokazuje, że polski system w sytuacjach ekstraordynaryjnych jest dziurawy jak sito i żeby go ratować, trzeba działać wbrew jego zasadom.

Konieczne jest wypracowanie nowoczesnego ustroju politycznego, który zagwarantuje, że państwo przestanie być chybotliwe niczym chorągiewka na wietrze. W obecnym systemie nawet najlepsza klasa polityczna będzie na straconej pozycji. Epidemia koronawirusa pokazała, że system Michnika i Kwaśniewskiego zwany III RP w sytuacjach kryzysowych nie zdaje egzaminu. Jest jasnym, że naprawienie państwa nie jest możliwe bez zmiany samej ustawy zasadniczej. Na to z kolei nie ma co liczyć w najbliższej przyszłości.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Morawiecki rzuca koło ratunkowe
Czytaj też:
Paradoks Trzaskowskiego

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także