Najbardziej popularną, choć pod wieloma względami zawodną, miarą kondycji danej gospodarki jest wskaźnik wzrostu PKB. Gdyby właśnie na niej oprzeć ocenę wpływu wojny na Ukrainie na nasz kraj, wypadałoby stwierdzić, że jest on stosunkowo niewielki. Według danych rządu z początku roku mieliśmy się rozwijać w tym roku w tempie 3,8 proc., lecz obecnie wartość ta została skorygowana do 3,2 proc. (te same prognozy autorstwa Banku Światowego zrewidowano z poziomu 4,7 proc. do 3,9 proc.). Większość krajowych i międzynarodowych instytucji wycenia straty na wzrost niższy o ok. 0,6–1,0 proc. Naszej sytuacji nie ma oczywiście sensu zestawiać z ogromnymi stratami Ukrainy (spadek PKB o ok. 45 proc.) czy Rosji (8–12 proc.), lecz zasadne jest przyjrzenie się temu, jak prezentujemy się na tle innych państw regionu, które również ponoszą koszt zaburzeń w handlu i napływu uchodźców.
Na Litwie pierwotne prognozy wzrostu w wysokości 3,7 proc. PKB zrewidowano do poziomu 2,5 proc., na Łotwie z 4,2 proc. do poziomu 2,1 proc., a w Czechach z poziomu 4 proc. do poziomu 2,8 proc. Widać tym samym wyraźnie, że w porównaniu z innymi państwami Polska na razie nie realizuje najczarniejszego ze scenariuszy, choć opieranie takiego sądu na zaledwie jednym wskaźniku może być zwodnicze.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.