W poprzednim wydaniu „Do Rzeczy” (nr 45/2023) ukazał się ciekawy artykuł Rafała A. Ziemkiewicza o przyspieszającej federalizacji Europy. Tezy dotyczące powodów i konsekwencji tego momentu wydają się ze wszech miar słuszne. Autor jednak wysuwa na końcu tekstu wniosek o przeprowadzenie w tej sprawie referendum i spytania Polaków, czy takiej przyszłości UE chcą (to przypomina o referendum, które się właśnie odbyło wraz z wyborami parlamentarnymi i w którym takie kluczowe pytanie nie zostało przez PiS postawione). Wydaje mi się, że pomysł na referendum jest raczej taktyczny, by wytworzyć pewien jednorodny temat, momentum polityczne, w którym Polacy będą mogli się zero-jedynkowo opowiedzieć. To niebezpieczne wkładanie wszystkich jajek do jednego koszyka. Zacznijmy od analizy sytuacji, która jest podobna do Ziemkiewiczowskiej, jednak prowadzi do innych niż referendalne wniosków.
Kolejny koniec świata
Pojawiła się bowiem (kolejna) data kolejnego końca dotychczasowej formuły Unii. Mamy sporo tych „kolejności”, bo proces federalizacji UE (po fiasku wejścia na rympał, jakim była próba narodowych głosowań za wspólną unijną konstytucją) został taktycznie rozłożony na powolne procesy. Woda w akwarium federalizacji zaczęła być podgrzewana stopniowo, by suwerenna żaba nie zorientowała się, o co chodzi. Reakcja na poparzenie z nieudaną próbą konstytucji europejskiej dała pouczającą lekcję, z której nauczyciele podgrzewacze wyciągnęli wnioski, by gotować żabę wolniej. Jednak dochodzi już do kluczowych rozstrzygnięć, bo decyzje dotyczące proponowanych zmian w traktatach mają zapaść jeszcze w listopadzie. Wtedy suwerenność krajów członkowskich zostanie sprowadzona do, i tak naruszanego od lat, minimum.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.