Premier in spe oraz ludzie postrzegani jako jego bliscy współpracownicy codziennie sypią w mediach pogróżkami, których nie powstydziłby się Mussolini. W wielkim skrócie sprowadza się to do obietnicy, że żadna konstytucja, żadne prawo ani zasady nie przeszkodzą im w skutecznym przejęciu pełni władzy i zemście na przegłosowanych poprzednikach. Uchwały doraźnej sejmowej większości mają zyskać moc nadrzędną, funkcjonariusze publiczni – także ci najwyżsi rangą, chronieni konstytucyjnymi kadencjami – mają zostać wyprowadzeni z gabinetów siłą, uprawnienia prezydenckie – zignorowane. Wszystko to oczywiście pod hasłem „przywracania praworządności”, rzekomo zniszczonej przez „faszystów, którzy rządzili do wczoraj” – jak to ujął oszalały z nienawiści i żądzy odwetu (i będący pod tym względem reprezentatywnym przykładem swojego środowiska) były prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Rzepliński.
W dogadzaniu temu środowisku wizjami bezwzględnej zemsty Tusk posunął się już nawet do obietnicy, że „rozliczy” także tych, którym nie da się postawić żadnych formalnych zarzutów, bo „nie zawsze to, co zgodne z formalnymi procedurami, jest zgodne z przyzwoitością, standardami demokracji czy zwykłym ludzkim rozsądkiem”.
ZDOLNY DO WSZYSTKIEGO
Rozliczenia niemające w Polsce precedensu, których podstawą prawną ma być „zwykły rozsądek”, określany przez widzimisię polityków, którzy zdołali zdobyć w parlamencie więcej mandatów – a to dzięki kandydatowi niespodziance, przedstawiającemu się jako rzekoma alternatywa również wobec Tuska – i doznali takiego zwrotu głowy, jakby społeczeństwo udzieliło im poparcia porównywalnego z popaździernikowym wybuchem nadziei związanych z Gomułką?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.