Na jednym ze spotkań podczas promocji „Myśli Nowoczesnego Endeka” − konkretnie, w szczecińskim „klubie 13 muz” − wyjaśniałem, skąd brało się antyżydowskie nastawienie endecji, szczególnie w okresie międzywojennym. W największym skrócie, twierdzę, iż nie miało ono nic wspólnego z rasizmem, który tak bujnie rozkwitł za naszą zachodnią granicą, z tamtejszymi rosenbergowskimi teoriami o „lepszej” i „gorszej” krwi. Antysemityzm w Polsce był przede wszystkim wynikiem napięć ekonomicznych. Napięć generowanych przez odziedziczony po Polsce sarmackiej sytuację niedorozwój rodzimego mieszczaństwa i zastąpienia go przez liczną, żyjącą na osobnych prawach, mniejszość żydowską („każdy szlachcic ma swojego Żyda, każdy Żyd swego szlachcica”), a szczególnie wzmocnionych polityką rosyjskiego zaborcy (wypchnięcie na ziemie etnicznie Polskie setek tysięcy Żydów z Rosji właściwej) oraz osiedleniem się w II RP setek tysięcy żydowskich uciekinierów z Bolszewii.
W efekcie w 35-milionowej II RP mniejszość Żydowska liczyła sobie 3,5 miliona. W drugich pod tym względem, mających wtedy około 130 milionów obywateli USA Żydów żyły wówczas 2 miliony i Amerykanie, w pełnej zgodzie ze stanowiskiem tamtejszych organizacji żydowskich, uznali, że to zdecydowanie wystarczy, wprowadzając bardzo ostre bariery przeciwko dalszej ich imigracji. Nie wpuścili nawet uciekinierów, którzy w marcu 1939 wyrwali się z hitlerowskich Niemiec na statku „Saint Louis”, odsyłając ich wprost do obozów zagłady; zachęcam nawiasem mówiąc do zapoznania się z historią tego statku, a zwłaszcza z używaną wobec jego pasażerów argumentacją, bo wiele ona mówi o moralnym prawie dzisiejszego Zachodu do pouczania nas i rozliczania z Jedwabnego.
Zapis całego spotkania znaleźć można w internecie, kilkuminutowy fragment, który wzbudził kontrowersję, jest tutaj. Po całej sprawie odsłuchałem go raz jeszcze i wszystko podtrzymuję.
Po jakiej sprawie? Na wypowiedź powyższą zareagował listem otwartym Dawid Wildstein. Pełny jego tekst jest tutaj. Dawid pisze, że poczuł się moimi słowami dotknięty i zaniepokojony. Ja z kolei poczułem się dotknięty dokonanym przez niego streszczeniem moich poglądów: „Z Twojego wykładu (…) dowiedziałem się, że międzywojenni Żydzi, w tym moi przodkowie na wyższych uczelniach, to była skorumpowana sitwa zdegenerowanych karierowiczów. Dowiedziałem się, że cudowna endecja była wolna od wszelkiego rasistowskiego zła, a jak już robiła coś źle, to z przymusu społecznego. Dowiedziałem się, że źródłowe teksty skrajnych endeków, które sam czytałem, i które operowały wobec Żydów rasistowskimi kategoriami, to wymysły salonu…”
To przecież jakaś karykatura mojej wypowiedzi. Zamieszczam linki po to, żeby nie wikłać się w szczegółowe cytaty, ale na użytek czytelnika, który nie ma czasu odsłuchiwać nagrania (sam przez kilka dni nie miałem, dlatego odpowiadam Dawidowi z opóźnieniem) muszę zaznaczyć wyraźnie: nic podobnego nie powiedziałem. Nie padło z moich ust ani jedno słowo o skorumpowaniu, zdegenerowaniu czy karierowiczostwie w wolnych (czy jakiekolwiek innych) zawodach II RP, słowa sitwa nie uogólniałem na Żydów, jako takich, mówiąc ściśle, nie powiedziałem nawet, że „te wszystkie rady adwokackie” były taką samą sitwą jak dziś, tylko że prący do awansu młodzi Polacy tak je, podobnie jak i dziś, postrzegali − no, ale mniejsza o szczegóły.
Nigdy nigdzie nie mówiłem też, że endecja była „cudowna” czy „wolna od wszelkiego zła”. Na litość Boską, powiedziałem wyraźnie, i każdy to może odsłuchać, że to zło, od którego nie była wolna (mówię wszak wyraźnie o „ciemnej stronie” tej tradycji) nie wynikało z rasizmu, ani że nie było wyłączną właściwością endecji, tylko jej czasów. Podobnie, nie sugerowałem w żaden sposób, że narodowo-radykalna publicystyka to wymysł dzisiejszych salonów. Choć co do jej antyżydowskiego języka − pozostawiając na boku szczegóły, na pewno był to język nienawiści − to nie mogę oprzeć się pokusie przytoczenia słów, którymi Jerzy Giedroyć tłumaczył się w „Autobiografii na cztery ręce” z antysemickich projektów inspirowanej i zredagowanej przez siebie broszury „Polska idea imperialna”: „był napisany [rozdział o kwestii żydowskiej] językiem, który dziś wydaje się wręcz rasistowski, choć w swoim czasie różnił się od języka rasistów (…) Wtedy te sformułowania nikogo z nas nie raziły”.
Dlaczego Dawid karykaturuje publicznie moją wypowiedź, przypisując mi tezy nie do obrony? Czy chce zasugerować, że narodowość żydowska w przeciwieństwie do każdej innej czyni aniołem, uodparnia na pokusy uczestnictwa w środowiskowych sitwach i układach czy tworzenia „zmów cenowych” w rodzaju, na przykład, zmowy pachciarzy opisanej przez Marię Konopnicką w poczciwej „Naszej Szkapie” (a z Konopnickiej nie można wszak zrobić antysemitki, skoro właśnie zrobiono z niej lesbijkę)?
W wypadku kogo innego podejrzewałbym pewnie złą wolę. W wypadku publicysty „Gazety Polskiej Codziennie” i autora szeregu tekstów, z którymi się identyfikuję, staram się wysilić na maksymalną empatię na jaką mnie stać i zrozumieć nadwrażliwość, z jaką zareagował na użyte przeze mnie argumenty .
Rozumiem, że alergiczna reakcja Dawida wynika z faktu, iż wyjaśnianie przeze mnie racjonalnych, konkretnych przyczyn przedwojennego antysemityzmu odruchowo potraktował jako próbę jego usprawiedliwiania czy rehabilitowania. A to z kolei − za otwieranie drogi do jakichś powtórek. Trochę się dziwię, bo zna przecież moją publicystykę, zresztą i nawet na nagraniu, które powyżej linkuję, mówię przecież wyraźnie, jakie intencje mi przyświecają. Ale ze skoro tak to Wildstein Junior odebrał, mogę powiedzieć spokojnie: nic podobnego. Tak, jak nie widzę powodu, by się za antysemityzm przedwojennych narodowców kajać, tak i nie widzę powodu, by go usprawiedliwiać. To stara, zamknięta historia, tak samo, jak wzajemne urazy pomiędzy − skoro akurat mamy rocznicę − powstańcami styczniowymi, którzy wieszali chłopów za kolaborację z zaborcą, a chłopami, którzy na tychże powstańców donosili Kozakom, i niech się tam historycy biedzą ustalaniem, kto zaczął i kto bardziej.
Wydawało mi się, że powód, dla którego w ogóle mówię i pisze czasem o tych sprawach, powinien być dla każdego słuchacza czy czytelnika oczywisty, ale skoro trzeba, OK, wyłożę go jasno. Podkreślam fakt, że antysemityzm endecji miał konkretne, społeczne i ekonomiczne źródła, bo jasno z tego faktu wynika, że antysemityzm NIE JEST immanentną częścią doktryny narodowej demokracji, jak to twierdzą oszczercy z lewicowych salonów. Nawiasem mówiąc, dokładnie o to samo szło w moim starym, przywoływanym przez Dawida tekście „Antysemici, won z prawicy”.
Podobnie, jak firmowanie przez Giedroycia postulatu uczynienia polskich Żydów obywatelami drugiej kategorii, by przez dyskryminację prawną wymusić ich masową emigrację do Palestyny, nie stanowi części dziedzictwa paryskiej „Kultury”, którą by automatycznie przejmował każdy, kto się do tradycji Redaktora odwołuje. Podobnie, jak − by wrócić do przykładów użytych w nagraniu − nie jest częścią doktryny liberalizmu zmuszanie nieletnich do pracy ponad siły, opisywane w powieściach Dickensa, ani nie jest nieodłącznym elementem walki o sprawiedliwość społeczną podrzynanie bogatym gardeł i rozbijanie główek ich dzieciom.
Antysemityzm był − tu się zgadzam z porównaniem zatrudnionego na okoliczność przez „Wyborczą” profesora Friszke − chorobą. Chorobą swoich czasów, na którą w różnym stopniu chorowali w latach trzydziestych wszyscy. Narodowcy, z przyczyn takiego a nie innego widzenia świata, byli na nią bardziej od wielu innych podatni. Ale w chwili próby generalnie zdali egzamin. Współzałożyciel ONR, Jan Mosdorf, poniósł męczeńską śmierć w Auschwitz, bo stanowczo odrzucił niemieckie namowy do kolaboracji w zwalczaniu „wspólnego wroga”. Podobny los spotkał wielu innych narodowców. Wielu z narażeniem życia ratowało Żydów i pomagało im, co widać choćby po liście „sprawiedliwych wśród narodów”. Ci, którzy wojnę przeżyli, rozliczali się w emigracyjnych publikacjach ze swych przedwojennych win − te rozrachunki są do dziś całkowicie przemilczane, ale miały miejsce.
Tak czy owak, przyczyny tej choroby dawno znikły, i uporczywe wmawianie endecji antysemityzmu, a już zwłaszcza insynuowanie jakichkolwiek podobieństw do hitleryzmu, jest zwykłą, kłamliwą propagandą.
Mówiąc z amerykańska: endecki antysemityzm? Shit happened. Temat dla historiografii, a nie dla bieżących politycznych sporów.
I tu w zasadzie powinienem zakończyć, ale sprawa ma drugi aspekt, w którym akurat jesteśmy z Wildsteinem (jak wnoszę po jego felietonie na niezalezna.pl) stuprocentowo zgodni. Otóż jego list otwarty do mnie, który pozwolę sobie nazwać niefortunnym, podchwycili propagandyści z mediów prorządowych. Środowisko, które wciąż przebiera nogami w oczekiwaniu, na jakieś kłótnie na prawicy, i które w ich braku regularnie rozgłasza wyssane z palca plotki, dostrzegło w tekście Wildsteina świetny pretekst do uruchomienia głuchego telefonu. „Gazeta Wyborcza” i portal Lisa ogłosiły newsa, jakoby Wildstein zarzucił mi antysemityzm, czy zgoła zdemaskował mój antysemityzm, choć jako żywo nic podobnego w jego liście nie ma. W tekstach przeważnie unikających zacytowania, co konkretnie w Szczecinie powiedziałem, i manipulujących kilkoma wyrwanymi zdaniami z listu Dawida, nagle zrobili sobie z Wildsteina, na co dzień będącego dla nich pisowskim oszołomem, autorytet od Ziemkiewicza. Na mocy tego samego mechanizmu, który sprawia, że kiedy z kolei „antysemita” Ziemkiewicz napisze coś krytycznie o Kaczyńskim, to na chwilę przestaje być antysemitą i faszystą, a staje się cytowanym z aprobatą „prawicowym liderem opinii”.
W tym wcinaniu się między wódkę a zakąskę granicę śmieszności przekroczył „Fakt”, który gdzieś tam pomiędzy typowymi dla siebie materiałami o majtkach Dody i rozwodzie „perfekcyjnej pani domu” umieścił tekst pod tytułem „Wildstein rozjechał Ziemkiewicza za antysemityzm”, a w nim podniósł do rangi ekspertki Agatę Bielik Robson, pytającą retorycznie „jeśli Ziemkiewicz nie jest antysemitą, to kto nim jest”? Zatrzymam się tu na chwilę, bo kto jak kto, ale pani „filozofka” szczególnie nie ma prawa do zadawania takich pytań.
Po pierwsze − o ile wiem, podobnie jak całe jej środowisko, gorliwie popiera pomysł „parytetów” dla kobiet, który wszak nie jest niczym innym, niż reinkarnacją nieszczęsnego przedwojennego „numerus clausus”. Ów „numerus clausus” dla Żydów nie był niczym innym, niż parytetem dla Polaków, mającym wspierać ich awans społeczny. Czyli, z drugiej strony, „parytet” mający wspierać awans kobiet to nic innego, niż „numerus clausus” dla mężczyzn. Jeśli pani doktor naprawdę tego nie zauważa, to znaczy, że seksistowski stereotyp „kobiecej logiki” nie bierze się znikąd. Po drugie − o ile mi wiadomo, Agata Bielik Robson bez wstrętu obraca się w towarzystwie lewaków, pielgrzymujących do strefy Gazy i urządzających rozmaite antyizraelskie hece. Więc jeśli naprawdę chciałaby wiedzieć, kto jest antysemitą, jeśli ja nim nie jestem, to nie ma do takowych daleko. Ja wiem, przyjaciele pani „filozofki”, głoszący, że „dzisiaj Żydzi są nazistami dla Palestyńczyków” mówią, że oni do Żydów nic nie mają i zwalczają tylko syjonistów i izraelski imperializm. Rychtyk tak samo mówił towarzysz Moczar.
Mechanizm głuchego telefonu, który oficjalna propaganda stosuje z zamiłowaniem, wykorzystuje zasadę znaną z powiedzenia „ukradł samochód, czy jemu ukradli, w każdym razie był zamieszany w kradzież samochodu”. Kto się sprawa zainteresuje, zobaczy, że szeroko cytowane „newsy” Wyborczej, Lisa i „Faktu” są całkowicie wystrugane z banana, a przekłamane tytuły (mój ulubiony: „Ziemkiewicz: nie było antysemityzmu”; a pod spodem, że przyczyny tego antysemityzmu, którego ponoć moim zdaniem nie było, widzę w ekonomii − czy piszą to matoły, czy ludzie za matołów uważający swych czytelników?) mają się nijak do tego, co zajawiają. Ale chodzi o tych, którzy się nie zainteresują, tylko przemkną po tym badziewiu wzrokiem. Chodzi o to, żeby wrzucić im skojarzenie „Ziemkiewicz antysemita, prawica się kłóci”. Dla „dziennikarzy” prorządowych list Dawida Wildsteina to jeszcze jedna okazja, żeby nas ugryźć. A jeśli ugryźć się nie da, bo i pretekst marny, i gryzący kiepscy, to przynajmniej obślinić.