Nie mogło być inaczej, skoro nowowybrany papież uznał w swoim programowym wystąpieniu do kardynałów, że zamierza trzymać się bezwarunkowo wierności drodze, obranej przez Kościół po Soborze Watykańskim II. A skoro droga ta oznacza w praktyce całkiem nową formę katolicyzmu – głoszenie bezwzględnej godności osoby ludzkiej i propagowanie wolności religijnej jako najgłębszego wyrazu tej godności – to będzie on musiał, prędzej czy później, podążyć szlakiem obranym przez papieża z Argentyny. To logiczne i konieczne. Jeśli człowiek ma z samej zasady bezwzględną, absolutną godność, to nie może jej utracić ani wskutek błędu religijnego, w który popadł, ani, ostatecznie, moralnego. Teza o nie dającej się utracić godności musi prowadzić do coraz bardziej radykalnego relatywizmu. W tym sensie istnieje ścisły związek między radykalnym ekumenizmem, dialogiem międzyreligijnym i wsparciem dla ideologii LGBTQ, która to jest najbardziej wyrazistą formą uznania dla tak rozumianej wolności.
Wielu katolickich komentatorów nie zgadzało się z moimi argumentami. Twierdzili, że papież Leon przywraca niektóre tradycyjne, zarzucone przez swojego poprzednika obyczaje, że wraca do dawnych strojów i nawet (niezbity dowód przywiązania do Tradycji) pojechał na wakacje do Castel Gandolfo. Niektórzy konserwatywni publicyści, jak np. amerykański autor Taylor Marshall, widzieli w Leonie wręcz przywódcę kontrrewolucji. Dziś coraz wyraźniej widać, że sceptycyzm wobec takiej postawy był uzasadniony. Naprawdę trudno zachować entuzjazm obserwując dwa ostatnie spotkania papieża – najpierw z zakonnicą, s. Lucią Caram, znaną z poparcia dla legalnej aborcji i dwa dni później z o. Jamesem Martinem, najgłośniejszym od lat propagatora tęczowej rewolucji w Kościele.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

