Powiedzmy, pan Dreptak ma zatarg z byłym wspólnikiem w interesach – albo sąsiadem, klientem, co tam czyjej sytuacji życiowej bliższe – który uroił sobie, że należą mu się od Dreptaka pieniądze, a może zresztą naprawdę mu się należą, nie ma tu potrzeby tego rozstrzygać. W każdym razie ów były wspólnik, nazwijmy go Kociutko, domaga się coraz bardziej obcesowo, żeby za rzekomy dług Dreptak oddał mu swój dom. Dreptak odmawia i spokojnie czeka na rozprawę w sądzie, gdzie zamierza przedstawić swoje dowody, że Kociutce nic się od niego nie należy.
Ale Kociutko zamiast normalnie pozwać Dreptaka o niespłacony dług, według przewidzianej prawem procedury, idzie ze sprawą do znajomego sędziego, który, tak się przypadkiem składa, przewodniczy lokalnemu sądowi pracy. Przekazuje mu swoja sprawę bezpośrednio, do rąk własnych, i to wraz z prośbą, aby dobrał "dobrych” sędziów". Wiesz, stary, co mam namyśli – mówi – takich, żeby wyrok był naprawdę sprawiedliwy. Znajomy prezes sądu wyznacza "dobry" skład sędziowski, i Kociutko od ręki dostaje orzeczenie, że ma prawo zająć dom Dreptaka.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.