Dopóki perspektywa, że Donald Trump wróci na urząd prezydenta, rysowała się mgliście, dopóty rolę zaklinacza traktowano z przymrużeniem oka, jako specyficzną przypadłość – trochę dziwactwo, trochę zaletę. W roli „zaklinacza Trumpa” obsadzony został wówczas premier Holandii Mark Rutte, dziś sekretarz generalny NATO. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych polityków nie ciskał on gromów na Trumpa, nie nazywał go faszystą, populistą czy rosyjskim agentem, a poza tym spotkania obu przebiegały bez ostrych spięć. Uważano więc, że jeśli, co nie daj Boże oczywiście, Donald Trump jednak wygra wybory, to ta słowna wstrzemięźliwość w połączeniu z umiejętnością współpracy może okazać się cenna. Był to poważny atut Ruttego, gdy starał się o stanowisko szefa NATO.
Dziś do tytułu zaklinacza pretenduje cała gromadka europejskich polityków, mniej lub bardziej wpływowych, z różnych krajów i na różnych stanowiskach. O co tu właściwie chodzi? Skojarzenie z zaklinaczem deszczu jest jasne, jednak niewystarczające. Zaklinacz czarownik ma proste zadanie: sprowadzić upragniony deszcz. Zaklinacz Trumpa ma nie tylko być z nim w dobrych stosunkach. Ma działać jak emisariusz, który sprawi, że prezydent USA będzie ze zrozumieniem traktował jego kraj czy szersze jego zaplecze – europejskie przede wszystkim, ma pobudzać przychylne nastawienie. Ma być jak dobra wróżka, która oczaruje Trumpa i rzuci na niego urok. Oczywiście pożądany.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.