AGNIESZKA NIEWIŃSKA: Celebryci zasiadają w komitetach poparcia, dołączają do protestów, o polityce mówią w wywiadach, swoje manifesty zamieszczają na portalach społecznościowych. Czy polityka i życie publiczne bez gwiazd są dziś w ogóle możliwe?
WOJCIECH JABŁOŃSKI: Czy celebryta jest konieczny? Mnie się wydaje, że tak. Dzisiaj mamy do czynienia ze zjawiskiem, które nazywamy postpolityką. Polega ono m.in. na tym, że sami politycy nie są osobowościami, charyzmatycznymi liderami, którzy są w stanie samodzielnie zaistnieć w mediach. Potrzebne jest im wspomaganie. I w takiej roli w Polsce występuje celebryta. U nas najczęściej wciąga się go na listy wyborcze. Zresztą później nierzadko się okazuje, że ta wciągnięta na pokład gwiazda jest jeszcze mniej medialna niż polityk i jeszcze mniej inteligentna niż on. To jednak nie ma większego znaczenia, ponieważ w polskiej polityce osoby znane występują w roli medialnej prezerwatywy. To ludzie jednorazowego użytku, towar, który stosuje się w kampanii wyborczej. Są rozpoznawalnymi twarzami i tyle. Nie muszą się w ogóle odzywać. Najlepiej gdyby głos zabrali dopiero po wyborach, bo wówczas jest już za późno na reklamację.
Mówi pan o polskich celebrytach i o polskiej polityce, ale przecież nie tylko u nas wykorzystuje się gwiazdy. W amerykańskich kampaniach też pojawiają się na wiecach kandydatów, nagrywają odezwy z poparciem. Clinton zachwalała aktorka Meryl Streep, śpiewała dla niej Jennifer Lopez.
To zupełnie co innego, bo u nas obowiązuje model przywiązania gwiazdy do partii. Popularne osoby angażują się po czyjejś stronie, bo liczą na jakieś korzyści, synekury rozdzielane przez polityków. Za oceanem celebryta działa niezależnie od popieranego przez siebie kandydata, nie jest zatrudniany przez sztab wyborczy, nie płaci się mu polityczną synekurą. Tam jest taka tradycja, że aktorzy nie dorabiają w polityce. Nie muszą i nie chcą. Gwiazdy Hollywood, które zabierają głos przy okazji wyborów – zazwyczaj wspierając kandydata demokratów i krytykując kandydują- cego z ramienia partii republikańskiej – robią to na własny rachunek i to nie jednorazowo, ale często przez wiele kolejnych kampanii. Nie są nagradzani żadnymi stanowiskami. Wyjątkiem jest Arnold Schwarzenegger, ale on sam zdecydował o wejściu do polityki. Ta samodzielna inicjatywa gwiazd sprawia, że są dla Amerykanów dużo bardziej wiarygodni niż nasze rodzime gwiazdy dla polskich wyborców. Za oceanem gwiazdę mówiącą do Amerykanów: „Znam tego kandydata, wiem, kim jest, głosujcie na niego!” postrzega się jako działającą pro publico bono.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.