Od października 2015 r. opozycja na przemian posługiwała się bronią, którą ktoś kiedyś trafnie nazwał „ulica plus zagranica”. Jednym z jej filarów była wiara w to, że skarceni przez Unię Europejską i Parlament Europejski Polacy położą uszy po sobie i masowo odwrócą się od rządzących. No bo skoro w Brukseli powiedzieli, że PiS jest be, to musi tak być. Skoro rząd potępili prezydent Francji oraz przewodniczący Komisji Europejskiej, jej wiceprzewodniczący i szefowie różnych frakcji, większych i mniejszych, ale wszystkich europejskich, to najwidoczniej oni wiedzą lepiej, jak w Polsce źle się dzieje. Tyle że ten przekaz, który miał w zamyśle opozycji zniszczyć wizerunek rządu i odepchnąć od niego wyborców, przyniósł skutki dokładnie odwrotne od oczekiwanych. Zamiast ludzi do władzy zniechęcić, europejscy politycy, podpuszczani przez polskich opozycjonistów, do jej popierania zachęcili. Ogół wyborców zaczął się wokół rządu jednoczyć. Poparcie dla władz stało się, wraz z kolejnymi atakami i nagonkami w Brukseli, wyrazem narodowej solidarności. Im mocniej potępiano Polskę w Brukseli czy Strasburgu, tym silniej w Warszawie rosło przekonanie, że dokonuje się wielki akt niesprawiedliwości.
Tym bardziej że z punktu widzenia polskiego wyborcy wszystko to, co robiła i robi Unia w kwestii przyjmowania uchodźców, było jedną wielką i totalną kompromitacją polityki europejskiej. Przywódcy europejscy podejmowali przecież decyzje ad hoc i bez brania odpowiedzialności za swoich własnych obywateli, potem zaś za pomocą gróźb i szantażu. Pokazali też niechęć do dialogu, arogancję, utopizm i ideologiczne zaślepienie – kilkanaście ostatnich miesięcy w bardzo poważnym stopniu, sądzę, podważyło zaufanie do Unii jako instytucji racjonalnej i przewidywalnej.
Kiedy zatem Polacy słyszeli od unijnych polityków o zamachu na praworządność, o autorytaryzmie, o braku demokracji w Polsce, musiał ich ogarniać pusty śmiech. Mnie przynajmniej ogarniał. Ataki komisji na rząd są zatem jednym z głównych źródeł poparcia dla PiS.
Drugim jest to, co umownie można by nazwać „ulicą”, a więc próba wywołania masowego sprzeciwu obywateli za pomocą odwołania się do emocji, strachu, wrogości, nienawiści. Ten element strategii legł w gruzach, po pierwsze, wskutek autokompromitacji, czego symbolem stały się niesławne faktury Mateusza Kijowskiego. Po drugie, ze względu na dramatycznie przesadzoną, a więc chybioną retorykę. To, co miało mobilizować i budzić grozę – koszmar państwa policyjnego, rzekomy rasizm, nadejście zamordyzmu, utrata wolności – stawało się, po dokładnym sprawdzeniu, groteskowe. Rozparci wygodnie w fotelach studiów telewizyjnych propagandyści opozycji opowiadali milionowym rzeszom odbiorców o tym, że nie mają prawa głosu. Sfrustrowani artyści, aktorzy i reżyserki bredzili o faszyzacji Polski, używając do tego najbardziej masowych portali i gazet. Czyż to nie prawdziwy kabaret?
W ten sposób zarówno głos ulicy, jak i zagranicy pospołu wyniosły PiS na szczyty popularności.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.