Debata o przyszłości Polski na razie skupia się na rozmowach o tym, jak rozliczyć rząd PiS. Dlatego w wielu obszarach pomysłów na rozwój właściwie nikt nie przedstawia. Nie inaczej jest w obszarze edukacji, który – „uwolniony” od ministra Czarnka – miał być tym innym, nowym, świeżym, lepszym. Na razie słyszymy tylko pojedyncze hasła. Jednym z nich było hasło likwidacji prac domowych, które (jak wskazywałem już w „Do Rzeczy” nr 43/2023) było hasłem wręcz niemądrym. Praca dzieci poza szkołą też jest potrzebna, należy tylko prowadzić ją z sensem dla procesu dydaktycznego, ucząc współpracy (czyli projektowo) oraz wymagając jej znacznie mniej, niż obecnie się od uczniów wymaga. Przemknął też przez media postulat ograniczenia wymagań podstaw programowych. Ten jest akurat słuszny. W świecie specjalizującym się w wielu dziedzinach przytłaczanie uczniów nadmiarem wiedzy kosztem umiejętności nie jest dobrym pomysłem. Trudno jednak dyskutować o okrajaniu podstaw programowych, skoro nie ma jeszcze żadnych analiz wskazujących, co ewentualnie z nich można by było sobie darować. Oczywiście czekamy pewnie jeszcze na tradycyjną polską awanturę o to, które lektury szkolne dzieci czytać powinny, a które już nie. To przed nami. Natomiast już teraz pojawił się nagle zupełnie inny postulat. I to pojawił się z niespodziewanej strony i w niespodziewanym czasie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.