Być może najgorszą rzeczą w przypadku wojen jest oswojenie zła i przemocy. Jeszcze kilka miesięcy temu informacja o śmierci jednego Ukraińca czy dwóch stałaby się najważniejszym tematem dla polskich i europejskich mediów. Ba, nawet doniesienie o starciach i rannych wystarczyłoby, żeby telewizje zmieniły kolor pasków informacyjnych.
Dziś nawet to, że w wyniku walk giną dziesiątki, może setki ludzi, mało kogo zdaje się wzruszać. Tragicznym wydarzeniom na wschodzie Ukrainy poświęca się często mniej uwagi niż skończonemu właśnie mundialowi. Szkoda, bo właśnie teraz wyraźniej widać znaczenie tej dziwnej wojny.
Od początku konfliktu toczył się spór o to, czy inwazja na Krym i późniejsze starcia wokół Doniecka są przejawem potęgi, czy słabości Moskwy. Zgodnie z pierwszą wersją Władimir Putin bimba sobie na to, co powie o nim świat, i niczym niegdyś Hitler tłamsi sąsiedzkie państwa. W kolejnych decyzjach Kremla należałoby widzieć powolną i brutalną realizację strategii odbudowy imperium postsowieckiego. Zdobycie Krymu byłoby tylko pierwszym krokiem na drodze do odzyskania dawniej podległych Moskwie terytoriów. W skrajnej wersji zwolennicy tej teorii, w której Rosja jawi się jako agresywne mocarstwo, twierdzili, że łupem nowej zaborczej polityki po Krymie i Kijowie może się stać nawet Warszawa.
Jakkolwiek opowieść ta przemawia do wyobraźni, to trudno ją przyjąć. Rację zdają się mieć ci komentatorzy, którzy w zachowaniu Putina widzieli przejaw słabości. Owszem, Krym został militarnie zdobyty. Tylko co dalej? Putinowi udało się doprowadzić do zerwania, wydawało się nienaruszalnych, ścisłych więzi rosyjsko-ukraińskich. Ukraińska tożsamość, ta, która tworzy się na naszych oczach, staje się w coraz większym stopniu tożsamością prozachodnią i antymoskiewską. Mimo wsparcia militarnego nieskuteczne okazały się rosyjskie próby zachowania kontroli nad wschodnią częścią Ukrainy. Oddziały wierne Kijowowi dzień po dniu wypierają prorosyjskich separatystów. Moskwa protestuje, krzyczy i potępia, jednak wiele więcej nie jest w stanie zrobić. Nawet gdyby wysłała wojska w rejon Doniecka, to nie odzyska kontroli nad całą Ukrainą, a koszty takiej interwencji byłyby dramatycznie wysokie. Równie nieudane okazały się próby zakwestionowania prawomocności wyboru Petra Poroszenki na prezydenta. Tego obrazu sytuacji nie zmieniła też chyba podpisana przed tygodniami umowa rosyjsko-chińska – wygląda na to, że Putin musiał za nią Pekinowi słono zapłacić.
Ciekawe, kiedy ta wiedza o przegranej dotrze do samych Rosjan, a raczej jak długo uda się Putinowi ją przed nimi ukrywać. Gdyby ją jednak zdobyli, moskiewski reżim naprawdę znalazłby się w opałach.