Obserwując zapał, z którym znajdująca się na usługach Niemiec Komisja Europejska wdraża kolejne instrumenty mające na celu wykluczenie aut z napędem spalinowym z użytku, można by wysnuć wniosek, że w ten czy inny sposób finalnymi beneficjentami tego procesu będą niemiecki przemysł motoryzacyjny oraz jego francuski odpowiednik. Od dłuższego czasu liderzy tej wyjątkowej dla niemieckiej gospodarki branży prężyli w mediach muskuły, zapowiadając nawet, tak jak prezes Volkswagena, że do 2025 r. uda im się przebić pod względem sprzedaży elektrycznych pojazdów nawet amerykańską Teslę.
Perła w koronie
O tym, że niemiecki przemysł motoryzacyjny stanowi prawdziwą perłę w koronie gospodarki naszych zachodnich sąsiadów, nie trzeba nikomu przypominać. Od czasu, gdy w latach 50. ubiegłego wieku wysokość spłat niemieckich zobowiązań zaciągniętych za granicą powiązano z wartością niemieckiego eksportu, tamtejsi producenci uzyskali wielki impuls do rozwoju i raz uzyskanej przewagi nad konkurencją z innych państw nie oddali praktycznie aż do dziś. Tak się przynajmniej mogło wydawać, lecz wydarzenia z ostatnich miesięcy pokazują, że dożyliśmy być może czasów, w których potęga niemieckich koncernów motoryzacyjnych dobiega niepostrzeżenie końca. Jak to możliwe, że bezsprzecznie najważniejsza gałąź niemieckiej gospodarki, angażująca wciąż nawet 7 proc. całej siły roboczej nad Renem i ciągnąca przez lata cały niemiecki eksport oraz walutę, złapała zadyszkę właśnie w momencie, gdy Niemcy porzucili wszelką fasadowość i bezceremonialnie mówią o swojej woli skonstruowania federalnego państwa europejskiego? Jeśli Berlin bez większego trudu potrafi narzucać swoje zdanie w tak wielkiej liczbie kwestii, to czy możliwe jest, aby zaniedbał swój flagowy przemysł?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.