Żył sobie kiedyś jezuita o nazwisku Łuskina. Wydawał potężne w swoim czasie pismo o nazwie „Gazeta Warszawska”. Było to dawno, ponad dwa stulecia temu, ale cała historia brzmi zupełnie współcześnie.
Ksiądz Łuskina – co wie każdy obeznany jako tako z historią ojczystą – był wielkim miłośnikiem carycy Katarzyny i przyjaźni z Rosją. Argumentował w sposób przewidywalny: że dobrze mieć takiego potężnego przyjaciela, że rozsądek tego wymaga, że Rosja wcale nie chce zniszczenia Polski. Tylko pokoju u swych zachodnich granic.
Ot, miał takie poglądy. Później się okazało, że były to poglądy przynoszące duże profity. Rosyjska ambasada hojnie wspierała Łuskinę i jego medialny biznes. Ale zanim to wyszło, to Łuskina mógł twierdzić, że on głosi swe tezy, bo ma takie poglądy. Oraz, że czyni to publico bono.
W XVIII-wiecznej Polsce nie brakowało ludzi, zwanych głodnymi literatami. Bez grosza przy duszy, ale przekonanych o swoim niedocenionym geniuszu i wielkich ambicjach. Pewnie nie wszyscy z nich byli przekupni, ale …
Po Polsce XXI w. tuła się spora grupa współczesnych głodnych literatów. Sierot po pismach typu „Trybuna”, „Przegląd”, z drugiej strony „Myśl Polska”. Pojawili się też pierwsi „niezależni” producenci, którzy zaoferowali swoje usługi rosyjskim państwowym telewizjom (innych zresztą tam już nie ma). Niektórzy dzisiejsi głodni literaci już dzisiaj głoszą poglądy, które w sprawie agresji rosyjskiej na Ukrainę sytuują ich w pozycji – najłagodniej ujmując – pożytecznych idiotów. Czy są do wzięcia na stały jurgielt? Niektórzy pewnie tak. Oprócz zaspokojenia potrzeb materialnych znów będą mieli rozgłos. Wprawdzie kontrowersyjny, ale bezpieczny. Nikt na razie nie został poddany ostracyzmowi za to, że głosi tezy zgodne z linią kremlowskiej propagandy. Przeciwnie! Na ataki narażają się ci, którzy przestrzegają przed działaniem agentury wpływu. Bo tej przecież w Polsce nie ma. Nikt nikogo za rękę nie złapał.