Sukces Tuska –– na pewno, ale na ile Polski?
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Sukces Tuska –– na pewno, ale na ile Polski?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nie chcę przeszkadzać w radości tym, którzy mają ochotę się radować – do czego okazji wiele nie ma. Jeśli więc kogoś nie interesują na ten moment analizy, to niech zostawi sobie lekturę na później, jak już przetrzeźwieje.

Kilka narzucających się uwag. Donaldowi Tuskowi udało się spełnić bardzo ambitne zamierzenie. Od kilku lat pisałem – bo nie było to trudne do zauważenia – że cała jego działalność i w dużym stopniu priorytety rządu podporządkowane zostały zdobyciu unijnej posady (komu się chce, niech wygugla moje stare teksty). Zabiegi Tuska o dalszą karierę w strukturach UE tłumaczą uległość wobec Niemiec (sprawa zatkania Swinoujścia etc.), światopoglądowy skręt PO w stronę tęczowej gejolewicy pod prąd nastrojom polskich wyborców, a także posmoleńską uległość wobec Putina – będącą, jak pisałem, skutkiem wyciągnięcia wniosków z losu Kwaśniewskiego, któremu po „pomarańczowej rewolucji” opinia „rusofoba” skonfliktowanego z Kremlem karierę w UE całkowicie udaremniła.

Powtarzane uporczywie zapewnienia Tuska, że nie porzuci kraju, nie interesuje go żadna kariera w Unii etc. były od początku oczywistym dla każdego uważnego obserwatora taktycznym kłamstwem, o które zresztą okłamani nie odważą się mieć żalu.

Mimo wszelkich starań rzecz wydawała się niemożliwa, bo Polska nie należy do strefy euro, bo nigdy jeszcze Francja nie zgodziła się na nominację wysokiego urzędnika UE który nie mówi po francusku, bo Tusk postrzegany jest jako „sojusznik na telefon” Niemiec (ładne określenie R. Czarneckiego), których nadmierne wpływy większość krajów Unii dziś irytują, choć jest to starannie ukrywane. Te przeszkody wydawały się przeważać nad narastającą gotowością głównych europejskich graczy do symbolicznego dowartościowania tzw. nowych krajów członkowskich jedną z prestiżowych nominacji. Zapowiadało się raczej, że popadnie na kogoś z krajów bałtyckich.

Zwracam uwagę, że pierwotnie Polska starała się dla Tuska o szefostwo Komisji Europejskiej. Pisałem wtedy, że warunkiem powodzenia tych starań jest reforma (planowana w pewnym momencie) która uczyni z KE ciało całkowicie symboliczne. Komisja jednak pewne prerogatywy zachowała, stąd niepostrzeżenie ambicje Tuska przesunęły się na szefa RE – stanowisko dekoracyjne. Niezorientowanym w unijnych skomplikowanych strukturach ta zmiana mogła umknąć.

Sukces Tuska jest niewątpliwy – facet, którego kiedyś lekceważono, po dwóch kadencjach, w chwili, gdy jako szefa rządu oceniło go „zdecydowanie dobrze” 1 proc. wyborców, a jego partia dołuje w sondażach, przeskoczył na wyższy poziom, zostawiając za sobą zabagnione sytuacje w kraju i partii, które skutecznie wykorzystał jako szczeble do europejskiej synekury.

Sukces Polski – w mniejszym stopniu. Oczywiście nie do pogardzenia jest prestiżowe wyniesienie Polski w oczach Europejczyków, pokazanie, że Polacy to nie tylko „biali murzyni” harujący u nich na zmywakach, żebracy i przestępcy, ale też eurokraci nie mniej poważni, niż ci z Belgii czy Luksemburga. Możliwe, że jak następnym razem jakiemuś durnemu szwabskiemu sprawozdawcy przyjdzie do głowy zażartować z polskich sportowców jako ze złodziei samochodów, to się ugryzie w język.

Ale też,  żeby nie popaść w przesadną euforię – o ile pamiętam, w niedawnych badaniach okazało się, że coś około 80 proc. obywateli Unii Europejskiej nie widziało, po całej jego kadencji, kto to jest Van Rompuy, a tym bardziej, że to on „rządzi Europą”. Poza tym nominacja, która z polskiej perspektywy oznacza podniesienie prestiżu Polski, dla Brukseli, Berlina czy Paryża oznacza raczej obniżenie prestiżu Rady Europejskiej, co zresztą jest zgodne z ich interesami.

Co do realnego zysku dla Polski, musimy poczekać, aż stanie się jasne, jakie poczyniliśmy w zamian za funkcję dla Tuska ustępstwa. Jest oczywiste, że jakieś były. W świecie realnym, a nie medialnym, dużo większą korzyścią dla Polski byłoby mieć Komisarza ds. Energetyki, o którego podobno „wysoko licytowaliśmy” kandydaturą Tuska. Zapewne go nie dostaniemy, i bardzo prawdopodobne, że za tłustą, prestiżową synekurę dla „największego, ukochanego przywódcy oby żył wiecznie” oddaliśmy dużo potencjalnych REALNYCH korzyści. Na to wygląda, ale ostateczna ocena wymaga ostatecznych danych.

Na pewno Tuska „ucieczka do raju” (jak pozwoliłem to sobie nazwać w piątkowym felietonie) to „rozbetonowanie” polskiej sceny politycznej. I tu wiele zależy od tego, czy opozycji uda się narzucić wyborcom swoją narrację – „wszystko sknocił, wykorzystał kraj i uciekł, żeby brać 140 tysi pensji”, a na ile uznanie w oczach Polaków znajdzie oficjalna propaganda sukcesu. Trudno to ocenić, bo propaganda od pierwszych chwil jest nadęta do mdłości, ale wielokrotnie już zaświadczona pijarowska nieudolność opozycji skuteczni idzie z nią o gorsze.

Tak czy owak, zgodnie ze starą zasadą śp. Jacka Kuronia, może i nie będzie od tej nominacji lepiej, ale na pewno będzie ciekawiej.

Czytaj także