Czy kompromis zawarty na unijnym szczycie to wielki sukces Polski, jak mówi rząd, czy totalna kapitulacja, jak przekonują niektórzy komentatorzy?
Paweł Lisicki: Ani słowo sukces, ani totalna kapitulacja nie są tu chyba właściwe. Na pewno nie jest to sukces, bo mierzyć, czy coś jest sukcesem, czy nie, możemy jedynie w odniesieniu do celów, jakie sam rząd prezentował i co chciał osiągnąć. Od momentu, gdy pojawił się projekt mechanizmu wiążącego wypłacanie unijnych pieniędzy z praworządnością rząd wyraźnie deklarował, że nie będzie się na taki mechanizm zgadzał, mówił o tym też premier Mateusz Morawiecki. Teraz widzimy, że taki mechanizm znalazł się w rozporządzeniu Unii Europejskiej i nie zmieniono w nim nawet przecinka, więc jak można w ogóle mówić tu o sukcesie? Jeżeli mówi się, że mechanizm ten ogranicza suwerenność Polski, a ogranicza, bo pozwala Komisji Europejskiej w przyszłości nakładać na państwa członkowskie sankcje, w postaci niewypłacania funduszy unijnych pod pozorem praworządności, to jest to bardzo drastyczne osłabienie pozycji Polski i ograniczenie jej suwerenności w przyszłości.
Rząd utrzymuje, że zostały jednak wynegocjowane zabezpieczenia, chroniące suwerenność państwa.
Rząd twierdzi, że zabezpieczeniem przed tego typu formą ingerencji mają być konkluzje przygotowane przez szefów rządów, tzw. konkluzje interpretacyjne. Premier Mateusz Morawiecki powiedział nawet, że owe konkluzje mają moc prawną, są bliskie prawu pierwotnemu, będą nas chroniły lepiej niż cokolwiek innego. Tylko mówiąc szczerze, nie znam żadnego poważnego prawnika, ani nawet niepoważnego, który by taką interpretację podtrzymał. W oczywisty sposób konkluzje interpretacyjne nie są źródłem prawa, nie mają mocy obowiązującej. Są jedynie deklaracją woli politycznej i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wielokrotnie to stwierdzał.
Co to oznacza?
W przyszłości, jeśli dojdzie do takiego sporu, czy Komisja Europejska może, czy nie może odwołać się do rzekomego naruszenia praworządności, to te konkluzje będą martwe. Nie będą miały żadnego realnego znaczenia. Tu jest jeszcze jeden ciekawy wątek. Premier Morawiecki mówi, że konkluzje interpretacyjne będą nas zabezpieczały, jednocześnie jednak rząd planuje zaskarżenie rozporządzenia do TSUE. To najlepiej pokazuje, że te opowieści o mocy konkluzji są na użytek retoryki propagandowej, nie odzwierciedlają rzeczywistości.
W przypadku premiera Viktora Orbana jest przeświadczenie, że on osiągnął więcej, niż Mateusz Morawiecki?
Na pewno Viktor Orban uzyskał znacznie więcej w tym sensie, że to jego dotyczyły zarzuty w kwestii wydawania pieniędzy unijnych. Węgrzy zyskali dwa lata, czyli w trakcie, gdy dojdzie do wyborów na Węgrzech to to rozporządzenie nie będzie jeszcze obowiązywało. Oczywiście rząd w Budapeszcie nie uzyskał wszystkiego co chciał, ale ba pewno uzyskał więcej, niż rząd polski.
Czy w takim razie gabinet Zjednoczonej Prawicy nie zrobił pewnego błędu, że najpierw mocno prężył muskuły, straszył wetem, gdy już wcześniej było wiadomo jaki jest układ sił?
To jest pytanie o to, czy rząd słusznie zrobił nie stosując w lipcu weta. Rzeczywiście jest tak, że przez to dziś nasza pozycja negocjacyjna była znacznie słabsza. Tłumaczenie, że teraz też można było coś osiągnąć wetem robiło wrażenie racjonalizacji. I można zastanawiać się, czy nie należało przyjąć innej retoryki. Na pewno mówienie o zwycięstwie jest przejawem jedynie optymistycznej propagandy, a nie odzwierciedleniem rzeczywistości. Problem polega na tym, że w ciągu najbliższego czasu, czyli w perspektywie kilkunastu miesięcy Komisja Europejska zacznie korzystać ze swoich uprawnień i wymuszać na Polsce kolejne decyzje. Przewodnicząca Komisji Europejskiej, pani Ursula von der Leyen w swoim wygłoszonym we wrześniu oświadczeniu o stanie Unii dokładnie zarysowała co chce osiągnąć Unia Europejska i jak rozumie praworządność i zasady państwa prawa. Jest tam kilka punktów, które wyraźnie kłócą się z polskim porządkiem prawnym. Można się niestety spodziewać, że mając dziś instrument bezpośredniego nacisku Komisja Europejska będzie go stosowała.
Jednak chyba nie do końca możemy mówić o porażce, bo za przyjęty kompromis z Polską i Węgrami Angelę Merkel bardzo ostro atakuje George Soros?
Oczywiście, że również rozmaici radykałowie po drugiej stronie chcieli jeszcze więcej i jeszcze szybciej. Zawsze tak jest. Ale w zasadzie wszystko to, co osiągnęły Polska i Węgry, to odroczenie pewnego mechanizmu. I to jest jakiś minimalny sukces. Nic w polityce nie jest zero jedynkowe. Jednak sama zasada wiążąca wypłatę środków z praworządnością została wprowadzona. To, co stało się najgorszego to to, że przy pomocy tych metod niedemokratycznych i umowy międzyrządowej próbuje się tworzyć państwo federacyjne omijając społeczeństwo, prawo do głosu ludzi, którzy takiego organizmu, tak scentralizowanego nowego państwa, nie chcą. Czyli wprowadza się tylnymi drzwiami superpaństwo europejskie.
W Polsce bardzo krytycznie do porozumienia odnieśli się politycy Solidarnej Polski. Czy ich postawa będzie szkodzić Zjednoczonej Prawicy, może doprowadzić do jej rozpadu, czy też to normalna różnica zdań w koalicji rządzącej?
To oczywiście jest pytanie, na ile to, z czym mamy do czynienia jest wymianą retorycznych ciosów, na ile za tym idzie rzeczywista chęć wyjścia z koalicji. Sprawa nie jest prosta, bo oczywiście, gdyby Solidarna Polska wyszła ze Zjednoczonej Prawicy, to część elektoratu prawicowego mogłaby tego nie zrozumieć. Uznać, że to prowadzi jedynie do awantury, niepotrzebnego sporu. Z drugiej strony jest tak, że spór nie jest pozorny. Idzie o kwestie rzeczywiście fundamentalne. Brak zdecydowanej reakcji jest zgodą na osłabienie suwerenności Polski, a to jest właśnie efekt zawartego w Brukseli kompromisu. To sprzeczne z wcześniej głoszonymi przez PiS zasadami – w tym sensie Solidarna Polska ma merytorycznie rację. Czy to automatycznie musi oznaczać koniec koalicji? Nie wiem. Polityka to zawsze sztuka godzenia racji i konieczności. Z trzeciej strony, z punktu widzenia PiS pozbycie się Solidarnej Polski, zastąpienie jej Polskim Stronnictwem Ludowym byłoby też bardzo ryzykowne. Bo oznaczałoby faktycznie rezygnację z własnego programu. To trochę jak Paweł Kukiz, który wszedł w koalicję z PSL-em i mówił, że będzie budował „bezpartyjną Polskę”. To jest śmieszne. Koszty polityczne takiego posunięcia byłyby ogromne. Chwilowo rząd zachowałby większość, ale lepiej nie pytać o cenę.
Czytaj też:
Solidarna Polska rozważa opuszczenie Zjednoczonej Prawicy. Mocny głos z partii Gowina