Wiele osób tego jednak najwyraźniej nie rozumie, czego groteskowym dowodem są liczne krytyczne (lub pochwalne) wpisy Polaków na facebookowym profilu Viktora Orbána. Zwolennicy rządu wyzywają węgierskiego premiera od najgorszych i nazywają „zdrajcą” (lub też, w przypadku przeciwników rządu, wychwalają), tak jakby Orbán miał obowiązek dbać o interes Polski lub wręcz o interes partii Polską rządzącej, a nie o interes Węgier.
Rezultat szczytu w Brukseli nie jest zaskakujący dla żadnego trzeźwo myślącego obserwatora. Kilkanaście dni temu pisałem, że rozpoczynając batalię w sprawie Tuska, rząd łamie kilka podstawowych zasad prowadzenia polityki. Pozwolę je sobie tutaj przypomnieć:
Po pierwsze – nie rozpoczyna się wojny, której nie można wygrać. W realnej polityce nie ma moralnych zwycięstw.
Po drugie – nie trwoni się zasobów na działania nie przynoszące realnych korzyści. W tym wypadku o żadnych realnych korzyściach nie ma mowy, a zasoby (czas, dyplomacja, pewien niewymierny potencjał sprawczy państwa polskiego) są w tę sprawę zaangażowane.
Po trzecie – w realnej polityce pojęcie korzyści niekoniecznie oznacza zysk. Czasami oznacza pozostawienie nawet mało korzystnego status quo, jeśli uznajemy, że jego zachwianie może być tylko gorsze albo nawet względnie niewielką stratę.
Po czwarte – nie podejmuje się żadnych zbędnych działań, bo każde z nich może nieść za sobą jakieś zobowiązanie wobec tego czy innego partnera. Zbędne działanie nie przynosi korzyści temu, kto je podejmuje, ale zobowiązania trzeba regulować.
Do tych zasad dodałbym jeszcze reguły specyficzne dla polityki unijnej.
Pierwsza – każdą istotną ofensywę trzeba przygotować z wyprzedzeniem, bo wymaga ona rozpoznania interesów potencjalnych sojuszników i przeciwników, mozolnych dyplomatycznych zabiegów, spotkań, a wszystko to zajmuje czas. Tymczasem ostry kurs wobec Tuska, ze wszystkimi tego konsekwencjami, polski rząd przyjął zaledwie około trzech tygodni przed brukselskim szczytem.
Druga – w przypadku istotnych sporów najlepiej schować się za czyimiś plecami zamiast atakować samemu, ściągając na siebie wszystkie negatywne skutki sporu.
Trzecia – unijną broń atomową w postaci weta czy też samotnego sprzeciwu zachowuje się na sytuacje naprawdę ostateczne i realnie znaczące. Na przykład po to, żeby nie dopuścić do zatwierdzenia norm oznaczających poważnego problemy dla rodzimej gospodarki. Poza tymi okolicznościami (oraz sprawami drobniejszymi, które zgodnie z przepisami podlegają zwykłemu głosowaniu w Radzie UE) należy dbać o osiąganie kompromisu, rzecz jasna – jak najkorzystniejszego dla nas.
Również te trzy zasady zostały w przypadku batalii o Tuska złamane.
Rezultat szczytu dla polskiej strony, wziąwszy pod uwagę założenia polskiego rządu, poniesione koszty oraz skutki, mieści się gdzieś pomiędzy dotkliwą porażką a klęską, a jeśli nie jest wprost tym ostatnim, to tylko dlatego, że gra szła w gruncie rzeczy o pietruszkę, czyli sprawę bardziej symboliczną niż realną. Można by mówić jedynie o drobnej przegranej potyczce, gdyby polski rząd sam sprawy nie napompował i nie rozdął do rozmiaru wielkiego prestiżowego sporu. Zatem sami powiększyliśmy rozmiary przegranej.
W tej sprawie – jak również już pisałem – nie działała zero-jedynkowa logika. Wybór nie był pomiędzy poparciem Tuska a frontalnym atakiem na niego. Można było grać na zmniejszenie nieuniknionej przegranej w tej sprawie poprzez minimalizowanie jej znaczenia. Gdyby polski rząd potraktował wybór Tuska jako kwestię marginalną, sygnalizując oczywiście swój brak poparcia, ale bez stawiania sprawy na ostrzu noża, ani tryumf opozycji, ani straty jakie ponieśliśmy nie byłyby tak dotkliwe.
Jak interpretować taktykę, którą przyjął rząd? Oto przegląd najczęściej pojawiających się interpretacji.
„Odzyskiwanie podmiotowości”. Opowieści o „wstawaniu z kolan”, które serwują nam teraz politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele, to bajki. Po pierwsze, rząd PiS wielokrotnie zaznaczał już, że kwestionuje taki sposób ustawiania Polski, jaki praktykowała Platforma i ten komunikat został przez naszych partnerów odebrany. O „wstawaniu z kolan” i „odzyskiwaniu podmiotowości” można by mówić, gdyby szło o kwestię faktycznie dla nas istotną, której znaczenie dla Polski byłoby zrozumiałe dla wszystkich. Gdyby szło na przykład o sprawy związane z polityką energetyczną, polski stanowczy opór byłby zrozumiały zarówno w Berlinie, jak i w Madrycie czy Hadze. Tymczasem zawzięty opór Warszawy wobec Tuska jest albo niezrozumiały – wszak ma źródła w polityce wewnętrznej – albo, jeżeli się go rozumie, traktuje się go jako przenoszenie na forum RE sprawy egzotycznej, widzianej jako osobista animozja między dwoma politykami. A to jest traktowane jako przejaw braku politycznej dojrzałości. To się oczywiście czasami zdarza i w innych krajach, ale nigdy nie zaowocowało tak ostrym sporem na takim szczeblu.
„Pokazaliśmy, ile w UE znaczą Niemcy”. Nie jest to sposób na pokazanie, jak wiele do powiedzenia w Unii mają Niemcy, bo to wszyscy od dawna doskonale wiedzą.
„Pokazaliśmy, że… [tu należy wstawić, w zależności od nastroju:] nie damy sobą pomiatać / w UE nie ma demokracji / państwa UE nie mają równego statusu itp." Pokazaliśmy – komu? Czy jest jakaś grupa odbiorców, którzy a) o tym nie wiedzieli, b) ten komunikat otrzymali, c) ich wiedza na ten temat ma dla nas jakiekolwiek praktyczne znaczenie? Ja takiej grupy nie widzę. Zaś opłacanie czczych demonstracji żywą polityczną walutą jest, mówiąc najdelikatniej, lekkomyślne. To swego rodzaju utracjuszostwo polityczne.
„To test na równe traktowanie państw”. Wariant interpretacji omówionej wyżej. Jak na test, ten był absurdalnie kosztowny.
„Wiadomo teraz, że Tusk jest nominatem niemieckim”. Czy co do tego ktoś mógł mieć wątpliwości od przynajmniej dwóch i pół roku? A jeśli nawet do jakiejś części szczególnie zainteresowanych sprawą mieszkańców UE ta wiedza teraz dotarła – jakie to ma dla nas znaczenie?
„Od tego momentu Tusk nie będzie mógł występować z polską flagą” (J. Kaczyński). Tu widać wewnętrzną sprzeczność w argumentacji PiS. Partia rządząca jednocześnie zarzucała Tuskowi, że „nic dla Polski nie zrobił” oraz, że nie był neutralny. A zarazem – słusznie – wskazywała, że jego stanowisko nie ma większego znaczenia. Pożądana neutralność na stanowisku przewodniczącego RE oznacza, że nie oddaje on usług swojemu krajowi, a faktyczne znaczenie stanowiska oznacza też, że nie bardzo może to robić. Tusk z założenia nigdy „pod polską flagą” nie występował. Natomiast – o czym zapomniano – w sprawie przyjmowania imigrantów (nie mylić z kwestią rozdziału tych, którzy już do Europy dotarli) przeciwstawił się niemieckiej Willkomennkultur, czyli w pewien sposób Polsce jednak pomógł w tej akurat sprawie.
„Inne narody Europy dostały sygnał, że w UE panuje zamordyzm”. To interpretacja wyjątkowo absurdalna. Spór polskiego rządu z Tuskiem jest zrozumiały tylko w Polsce. Kwestia wyboru przewodniczącego Rady Europejskiej z punktu widzenia „narodów Europy” jest absolutnie marginalna – to atrakcja dla hobbystów. Żadne narody zatem sygnału nie dostały. A nawet gdyby go dostały i gdyby był to sygnał wskazujący na to, że „stara” Unia nie chce zmian, to napędziłoby to poparcie politykom, których dojście do władzy niekoniecznie musi być dla Polski korzystne, takim jak choćby Marine Le Pen.
„Tusk został osłabiony i niewiele będzie mógł”. Poparcie 27 państw wbrew stanowisku Polski nie wygląda na osłabienie przewodniczącego RE, który zresztą i tak wiele nie może. Trudno zrozumieć, na czym konkretnie miałoby to osłabienie polegać.
„To tak naprawdę ukryta transakcja – w zamian za odpuszczenie Tuskowi / za zwycięstwo Tuska coś mieliśmy dostać / dostaniemy”. Transakcja jest tam, gdzie obie strony dysponują jakimś zasobem i bez konsensusu nie da się osiągnąć celu. Polska w tej sprawie żadnym zasobem nie dysponowała, bo jej sprzeciw nie stanowił przeszkody w wyborze Tuska na szefa RE.
„Gdy Tusk wróci do Polski, będzie uznawany za niemieckiego nominata i nie będzie mieć szans w wyborach prezydenckich w 2020 roku”. Po pierwsze – nie jest wcale pewne, a wręcz jest wątpliwe, żeby po pięciu latach na wysokim stanowisku w UE Tuskowi w ogóle chciało się wracać do krajowej polityki. Po drugie – trudno oczywiście oceniać, jak będzie wyglądać polska scena polityczna w 2020 roku, ale teza o skompromitowaniu i osłabieniu Tuska absolutnie nie trzyma się kupy. W warunkach ostrego podziału politycznego Tusk – nawet gdyby drugiej kadencji nie zdobył – może tylko dziękować prezesowi Kaczyńskiemu, bo dzięki akcji PiS zyskał cenzurkę męczennika sprawy, a dzięki porażce planu niedopuszczenia do jego wyboru – człowieka, którego złamać i stłamsić się nie udało.
„To dopiero początek, część Wielkiego Tajemnego Planu Przebudowy UE”. Nic nie wskazuje, żeby istniał jakikolwiek strategiczny plan, którego częścią była akcja z Tuskiem (zdecydowane działania podjęto na chybcika trzy tygodnie temu). A jeśli nawet szło o wzruszenie z posad bryły unijnej, to wyszło bardzo słabo, wziąwszy pod uwagę rezultat głosowania. Sprawa jako marginalna we wszystkich krajach poza Polską nie będzie mieć żadnego znaczenia dla stosunku obywateli UE do Brukseli.
Skoro żadna z interpretacji nie jest spójna, trzeba szukać innej. I tu wnioski mogą być szczególnie przykre, bo albo uznamy, że polityka unijna stała się zakładniczką krajowego kursu PiS na twardy elektorat (absurd, wziąwszy pod uwagę, że ten elektorat jest dopieszczany cały czas), albo że mamy do czynienia z rozgrywką już całkowicie osobistą, czyli – mówiąc wprost – prywatą, której ofiarą padły polskie interesy. Ewentualnie – co też nie jest korzystnym wyjaśnieniem – można uznać, że odegranie przedstawienie „Bohaterska Polska rzuca się Reytanem przeciwko Tuskowi” ma być kompensacją i usprawiedliwieniem oczekiwanych porażek w sprawach naprawdę istotnych.
Jakie? W Unii partnerzy skrupulatnie rozliczają się z waluty, jaką są momenty ostrego sprzeciwu. Jeśli wydaliśmy tę walutę na Tuska, zabraknie nam jej przy sprawie polityki energetycznej, gazociągu Opal czy renacjonalizacji budżetu UE.
W swoim regionie, który w całości opowiedział się przeciwko nam i to momentami w ostrej formie (vide choćby wypowiedź premiera Sobotki), dostaliśmy łatkę partnera nieracjonalnego, awanturującego się o pietruszkę, którego regionalny potencjał przywódczy nie jest tak mocny, jak można było przypuszczać. Publiczne wypowiedzi polskich polityków przed szczytem, w tym samego Jarosława Kaczyńskiego, zapowiadające brak poparcia dla Tuska ze strony Węgier czy Wielkiej Brytanii, są nieco kompromitujące wobec przebiegu wypadków.
Wobec rezultatów spotkania przywódców Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii w Wersalu osłabiliśmy swoją pozycję. Nasza walka z koncepcją Europy różnych prędkości (pomijam sprawę, czy jest to walka zasadna) powinna koncentrować się na konkretach: polityce energetycznej, decyzjach dotyczących krajów unii walutowej, ale wpływających także na nas, zachowaniu unijnych swobód. Zamiast tego skupiliśmy się na sprawie pobocznej, a występując samotnie przeciwko wszystkim, daliśmy do ręki argument zwolennikom strategii wersalskiej.
Doprowadzając do sytuacji samotnego sprzeciwu wobec Tuska, przeprowadziliśmy test mocy sprawczej dyplomacji polskiego państwa i naszej faktycznej siły. Test wypadł dla nas fatalnie. Jeżeli w sprawie o niewielkiej wadze zostaliśmy zepchnięci do kąta i potraktowani jak niesforne, pokrzykujące dziecko, czego możemy oczekiwać w sprawach naprawdę istotnych?
A taka sprawa pojawiła się w zagadnieniach, którymi zajmował się szczyt. Chodzi zapowiedź reformy prawa azylowego, co może oznaczać uruchomienie kolejnych nacisków na relokację imigrantów. Polsce nie udało się tu nic ugrać. Trudno się dziwić, skoro nasz wysiłek był skoncentrowany gdzie indziej.
Jedynym plusem jest wstępna zgoda na przyszłą rozmowę o sposobie przeprowadzania wyborów na wysokie stanowiska w UE, który dziś jest określony w traktatach bardzo ogólnikowo. I to można by ogłosić jako choćby umiarkowany polski sukces, gdyby nie zniknął on całkowicie w zestawieniu z mocarstwowymi pohukiwaniami przed szczytem. Końcowy akcent w postaci odmowy podpisania przez Beatę Szydło konkluzji szczytu sprawiał już wrażenie całkowicie infantylne, jak płacz czterolatka, któremu rodzice nie kupili lodów.
Na koniec uwaga do tych, którzy nawołują do dymisji ministra Waszczykowskiego (w czasie szczytu przebywającego zresztą w Warszawie): nie ma do niej żadnego powodu. W kwestii Tuska szef MSZ był jedynie wykonawcą politycznych poleceń kierownictwa partii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.