Sieroty po ciepłej wodzie
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Sieroty po ciepłej wodzie

Dodano: 
Lech Wałęsa, Bronisław Komorowski i Aleksander Kwaśniewski
Lech Wałęsa, Bronisław Komorowski i Aleksander Kwaśniewski Źródło: PAP / Jacek Turczyk
Roman Dmowski wśród swych bezcennych nauk zawarł i tę, żeby zawsze starać się przypisywać przeciwnikowi godziwe, a co najmniej racjonalne motywy postępowania, i żeby starać się na każdą sytuację spojrzeć jego oczami próbując zrozumieć, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej i ku czemu dąży.

Tę pierwszą zasadę nazwałem sobie kiedyś „domniemaniem uczciwości”, celowo tak, by podkreślić jej podobieństwo do zasady „domniemania niewinności”, uważanej słusznie za jeden z warunków skutecznego wymiaru sprawiedliwości. Podobnie, jak w wypadku „domniemania niewinności” nie chodzi bowiem o jakieś naiwne przypisywanie wszystkim dobrych intencji, jak w pewnego rodzaju infantylnie dydaktycznych amerykańskich filmach, nie o wmawianie sobie, że wszyscy są dobrzy, że zło na świecie wynika tylko z nieporozumień i ewentualnie patriarchalnej opresji doznanej w dzieciństwie. Nie, dobrze wiemy, że mamy do czynienia z sukinsynem, złapaliśmy go z dymiącą spluwą w ręku, a on sam nawet się nie wypiera winy – a mimo to traktujemy go jak niewinnego, dopóki nie odbędzie się cały wypracowany przez naszą cywilizację rytuał wymiaru sprawiedliwości, dopóki mu nie udowodnimy na sali sądowej, w starciu argumentów oskarżyciela i obrońcy, z uwzględnieniem okoliczności obciążających i łagodzących oraz zasadą rozstrzygania wątpliwości na korzyść oskarżonego.

Myśli ktoś, że to tylko tak dla spektaklu, dla zabawy? Gdyby tak było, procedura zapoczątkowana przez świętą inkwizycję, pierwszy sąd czasów nowożytnych, który stawiał sobie zadanie nie tylko praktyczne „załatwić sprawę”, ale przede wszystkim dojść do prawdy, nie upowszechniłaby się tak szeroko i nie przetrwała tylu wieków. Przetrwałą, bo się per saldo społeczności opłaca.

Zasada „domniemania uczciwości”, nawet w starciu z oczywistymi szujami, też się opłaca – i w publicystyce, i w polityce. Jeśli zamiast wmyśleć się w przeciwnika, zwalniamy się z jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku stwierdzeniem, że mamy do czynienia ze złymi ludźmi i musimy ich pokonać w imię dobra, to ich nie pokonamy. A jeśli do tego jeszcze ulegniemy pokusie nadymania się swą wyższością, uzasadnianą czy to etyką, czy estetyką, to już w ogóle przekichane.

Upadłe salony III RP, michnikowszczyzna, stronnictwo Okrągłego Stołu czy też „elity III RP”, jakkolwiek by to środowisko nazwać, są tego najlepszym dowodem. Trzeba pamiętać lata dziewięćdziesiąte, by rozumieć, jak bardzo nisko upadły, mając wszak w ręku wszystkie możliwe atuty, władzę, kasę i narzędzia dystrybucji szacunku, wszystkie media, moc kreowania autorytetów, ustanawiania stereotypów i standardów, manipulowania powszechnym odczuciem, co jest „zdroworozsądkowe” a co „przegięte”, „obciachowe”, „niegodziwe” czy z innych trudnych do racjonalnego uzasadnienia powodów nie do przyjęcia. Ogromne imperium, spojone wiarą w historyczny determinizm, nie pozostawiającą przestrzeni na najmniejsze zwątpienie, że postęp może nie przynieść tutejszym tego samego, co przyniosło metropolii, Zachodowi – zostało oto w ciągu zaledwie dwudziestu lat kompletnie rozmontowane przez jakichś partyzantów, zepchniętych w szczycie jego rozkwitu do parafialnych salek i niskonakładowych bieda-pisemek.

Czy dlatego, że my, partyzanci, byliśmy tak dobrzy? Niestety, nie – dlatego, że oni byli tak głupi. I nic nie zmądrzeli, a nawet wręcz przeciwnie, bo starość robi swoje, a michnikowszczyzna ze swą sztywną jak w stadzie pawianów hierarchią dożywotnio okupowanych cokołów sama pozbawiła się świeższej krwi. Nawet w takim miejscu jak portal „Krytyki Politycznej” znalazłem ostatnio charakterystyczny tekst jakiegoś lekarza czy weterynarza, szczerze nienawidzącego PiS, pomstującego na młodych posłów PO, że niezdolni są zaproponować swoim zwolenników absolutnie niczego poza nienawiścią do PiS. Czyli nawet ludzi skutecznie zarażonych przez propagandę antyprawicową emocją i tresowanych w niej codziennym tefałenizowaniem i tokefemizacją zaczyna męczyć jałowość dyskursu opartego tylko na tej nienawiści.

Główną przyczyną przegranej upadłych elit jest właśnie to, że poczuły się one absolutnie zwolnione z powinności odczytania i zrozumienia działań przeciwników. Fenomen niezatapialnego Kaczyńskiego nie dał jednemu z drugim bufonowi nic a nic do myślenia, nie zainteresowało nikogo, skąd i dlaczego ten stały przepływ poparcia od mniemanego glamuru ku obciachowi. Wystarczyło im wmawiać sobie, że są lepsi i każdy to widzi, a Kaczyński i w ogóle każdy ich wróg – kompleksy, nienawiść, liliputin i tak dalej. Zamiast przeczytać liczne wywiady-rzeki Kaczyńskiego, przyjrzeć się jego fascynacji de Gaullem, zajrzeć do książek mentora, Stanisława Ehrlicha – woleli i nadal wolą krzepić się pełnymi głupich epitetów wywiadami z tytanami intelektu na miarę Olbrychskiego czy Jandy.

Nie piszę tego po to, by się raz jeszcze naśmiewać z palantów, bo już się z nich dość naśmiałem i przestało mnie to interesować. Piszę dla przestrogi, bo patriotyzm czy religijność przed palanctwem nie chronią wcale lepiej niż „europejskość” i nie przypadkiem Kościół Matka Nasza wskazuje jako pierwszy, czyli najgroźniejszy w skutkach z Grzechów Głównych właśnie pychę.

Ale przyznam się, że o ile wytykanie umownej przeciwnej stronie zaniechania dwóch na wstępie tu wymienionych zasad idzie mi łatwo – nie do końca potrafię, choć się staram, samemu zastosować je wobec stronników „opozycji totalnej”. Czego właściwie chcą ci ludzie, otwierający się wciąż na histerię „zagrożenia dla demokracji”, czy bardziej enigmatycznie – „tego, co oni robią”? Nie mówię o liderach, ale o wyborczym „mięsie armatnim”, o tych którzy mniej lub bardziej niechętnie deklarują, że pomimo wszystkich kompromitacji PO czy Nowoczesnej, gdyby doszło do wyborów, znowu oddali by na nie swoje głosy?

A to ważne, bo te „sieroty po ciepłej wodzie w kranie” odegrają w sporze o przyszłość Polski decydującą rolę – zgodnie z proroctwem wieszcza o „gębach za lud krzyczących” i „cichych, ciemnych, małych ludziach”, którzy w końcu wezmą polityczne dziedzictwo. Wydaje się, że zakleszczone w swych obsesjach, histerii i strachu o tracone wpływy dawne elity są już o krok od utraty nad nimi „rządu dusz”, ale te nowe, bardziej postulowane niż realnie uformowane elity „patriotyczne”, które próbuje zbudować PiS, nie są zdolne tego rządu dusz przejąć. Jakim sposobem to osiągnąć, jak znaleźć drogę do serc i rozumów Polaków, a nie poprzestać tylko – jak odrzucani dziś poprzednicy – na wymacaniu ich „punktu G”, oto jest temat do główkowania dla każdego prawicowego mózgu, nie tylko na weekend, ale w ogóle, do skutku.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także