Wydana przez PIW w niewielkim formacie, jest poręczna nie tylko w fizycznym czytelniczym użytkowaniu, lecz także w lekturze. To zbiór niedługich, felietonowych form napisanych po polsku i językiem zrozumiałym – unikającym nowomodnego bełkotu i naukowego żargonu, ale nie unikającym wyrafinowania.
Jeśli po coś w ogóle uprawia się krytykę teatralną, to zapewne po to: aby była czytana poza branżową „bańką”. Trzeba ją pisać tak, aby sprawdzała się stara, ciągle aktualna definicja Jerzego Stempowskiego: krytyk to ten, który idzie przodem, sprawdzając, w jakich tawernach dają dobre wino, i oznaczając kredą na drzwiach te, do których warto wstąpić. Ale takie „polecajki” – dramatopisarzy, aktorów, reżyserów, teatrów – to zaledwie wstęp, przedsionek do piekła, gdzie przebywają ludzie myślący, kiedy już otrzepią się z pierwszych wrażeń, wzruszeń i obruszeń. Krytyk jest przecież po to, żeby zapytać: „Czy będziesz wiedział, na co patrzyłeś?”. A skoro już zapożyczyłem się u pewnej badaczki romantyzmu, to przeformułuję je jeszcze inaczej: „[…] i w czym brałeś udział?” oraz – co najważniejsze – „[…] i w czym udziału brać już nie zamierzasz?”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
