Jak wiadomo, elektrownia atomowa ma kosztować około 178 mld zł i mieć moc zainstalowaną 3750 MW. Oznacza to koszt na poziomie 47,5 mld zł za 1 GW. Czy to dużo? Tak, to dużo — ale i tak mniej niż kosztują nas morskie farmy wiatrowe. Mimo że ich nominalny koszt wynosi około 20 mld zł za 1 GW, to ich żywotność nie przekroczy 20 lat, podczas gdy elektrownia jądrowa może pracować ponad 60 lat. Co więcej, średnioroczny współczynnik wykorzystania mocy turbin wiatrowych na Bałtyku nie przekroczy 40%. Co więcej, na podstawie wielu badań wskazujących na znaczący wpływ degradacji i zabrudzenia łopat turbin, można przyjąć, że rzeczywisty, średni w całym cyklu życia, współczynnik wyniesie najwyżej około 35%.
Biorąc pod uwagę powyższe fakty i porównując realną ilość energii elektrycznej, jaką mogą wyprodukować obie instalacje, widać, że realny „koszt porównawczy” dla offshore wynosi około 150 mld zł za 1 GW — czyli trzykrotnie więcej niż w przypadku i tak już drogiego atomu.
Należy również zwrócić uwagę na ogromne problemy związane z integracją dużych wolumenów energii z morskich farm wiatrowych z krajową siecią elektroenergetyczną. Wymaga to znacznego przewymiarowania wielu elementów systemu oraz budowy dedykowanych sieci przesyłowych. Problem ten jest szczególnie widoczny w Niemczech, które od kilkunastu lat nie są w stanie dokończyć tzw. autostrady energetycznej północ–południe dla własnych farm wiatrowych. W efekcie Niemcy tracą około 10 TWh energii elektrycznej rocznie — tyle, ile zużywa milionowe miasto. Trudno uwierzyć, że Polska poradzi sobie z tym problemem lepiej, zwłaszcza że o przepustowość sieci przesyłowej z północy będą konkurować morskie elektrownie wiatrowe i planowana elektrownia atomowa. Natomiast jakiekolwiek pomysły ograniczania produkcji energii z elektrowni jądrowej na rzecz offshore są całkowicie nieracjonalne i będą prowadziły jedynie do wzrostu kosztów energii.
Przykładem dodatkowej, niezwykle drogiej infrastruktury wymuszonej przez morskie farmy wiatrowe jest budowany w Żarnowcu magazyn bateryjny za 1,5 mld złotych. To sporo więcej, niż sugerują kolorowe raporty promujące OZE. Jego pojemność to około 900 MWh. Dużo? Niekoniecznie. Taki magazyn – przy sprzyjających wiatrach – zapełni morska farma wiatrowa o mocy 1 GW w niespełna godzinę. Trudno więc mówić o „magazynie energii”. To raczej naczynie wyrównawcze, które ma tylko chwilowo łagodzić nagłe skoki i załamania w niestabilnej produkcji. A to tylko kropla w morzu potrzeb integracji pogodo-zależnych OZE z systemem energetycznym.
W tym miejscu warto podkreślić, że budowa nowoczesnej elektrowni węglowej lub biomasowej kosztuje około 7 mld zł za 1 GW. Oba te rozwiązania są pod każdym względem lepsze od morskich farm wiatrowych — i tańsze, nawet jeśli uwzględnimy koszty paliwa. Powstaje więc uzasadnione pytanie o sens inwestowania w tak ogromne wolumeny farm offshore, zwłaszcza że będą one konkurowały z planowanymi elektrowniami atomowymi.
Jeśli argumentem za budową farm offshore ma być redukcja emisji CO₂ i ratowanie planety (co brzmi dość groteskowo, biorąc pod uwagę globalne emisje i podejście największych emitentów), to znacznie bardziej racjonalnym, tańszym i rozwojowym kierunkiem byłoby inwestowanie w nowoczesne bloki biomasowe oraz produkcję biomasy agro. Natomiast najlepszym rozwiązaniem byłoby po prostu zniesienie podatku ETS i budowa nowoczesnych, wysokosprawnych bloków węglowych. Jeden taki blok o mocy 1 GW jest w stanie wyprodukować tyle energii co 2,5 GW morska farma wiatrowa.
Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.
Zapraszamy do wypróbowania w promocji.
