Można powiedzieć publicznie wszystko, zachowując się, jakby się wcale nie powiedziało tego, tylko zupełnie co innego. A następnego dnia nadal uchodzić za poważnego człowieka, mówiąc rzeczy radykalnie sprzeczne z powiedzianym i zrobionym wczoraj. I apiać w dyrdy Macieju. Nikt nic nie zauważa, a jeśli nawet zauważa, nie wyciąga z tego żadnych konsekwencji. Żyjemy tu w Polsce, jak Aborygeni z prac Malinowskiego, w „wiecznym teraz”.
Można głosić, będąc poważnym politykiem, że budżet państwa jest nielegalny, bo uchwalono go nie w tej co trzeba sejmowej sali, i przez cały rok, jak gdyby nigdy nic, brać z tego budżetu pieniądze. Że ważny konstytucyjny organ władzy sądowniczej jest nielegalny i w ogóle nie istnieje, i dać się wybrać do niego jako reprezentantka Partii, i brać jakby nigdy nic pieniądze za zasiadanie w tym nielegalnym-nieistniejącym organie. Można pełnić funkcje publiczne dzięki orzeczeniu sądu o ważności wyborów, twierdząc, że ten sąd nie ma prawa stwierdzać czegokolwiek i jego stwierdzenia nie mają żadnej mocy, ale jednak nie uznając w takim razie, że samemu się nie ma prawa rządzić – głosząc, że jeśli ten sam sąd stwierdzi wygraną kolejnych wyborów przez kogoś innego, to wtedy jego stwierdzenie nie będzie ważne, bo tego sądu nie ma. Można będąc premierem twierdzić, że sędzia nominowany za rządów politycznych przeciwników nie jest ipso facto sędzią, po czym podpisać mu nominację do przeprowadzenia ważnej procedury w Sądzie Najwyższym, po czym ogłosić, że się swój własny podpis wycofuje, po czym uznawać niektóre skutki tej procedury i tego działania tego sędziego, kiedy akurat pasują.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.