Portal DoRzeczy przypomniał o 850 rocznicy męczeńskiej śmierci arcybiskupa Canterbury, zamordowanego z rozkazu króla Henryka II 29 grudnia 1170 r. Niestety rocznica ta przeszła bez większego echa w Kościele katolickim – próżno szukać stosownego upamiętnienia na anglojęzycznym portalu Vatican News czy na twitterowym koncie papieża Franciszka. Dlatego tym bardziej należy docenić orędzie prezydenta Donalda Trumpa, który polecił Amerykanom, a przede wszystkim szkołom, uczczenie męczeństwa średniowiecznego biskupa oraz refleksję nad jego moralną spuścizną.
Prawdą jest, że przekaz Białego Domu po części zniekształca znaczenie śmierci Becketa, widząc w nim męczennika i apostoła wolności religijnej, podczas gdy w rzeczywistości umarł on w obronie wolności, swobód i niezależności właściwych Kościołowi katolickiemu, a nie jakiejkolwiek religii. Dla wielu współczesnych jest to niezrozumiały „niuans”, a przecież zasadniczy: święty arcybiskup Canterbury z pewnością nie umarł za to, aby każdy mógł wierzyć w cokolwiek mu się podoba, albowiem błąd doktrynalny czy obiektywne zło moralne nie mogą rościć sobie tych samych praw do egzystencji w społeczeństwie co prawda i dobro. Co więcej, jako biskup, czyli następca Apostołów, był on zobowiązany do strzeżenia depozytu wiary, a w praktyce oznacza to także potępianie błędów czy ekskomunikowanie gorszycieli, przed czym Becket nie stronił. Warto przypomnieć, że wydarzeniem, które doprowadziło króla Henryka II do ostatecznego zlecenia mordu Tomasza była właśnie narzucona przezeń ekskomunika na biskupów Yorku, Londynu i Salisbury, którzy w czerwcu 1170 r. bezprawnie ukoronowali syna Henryka na jego następcę, uzurpując tym samym przywilej, który należał do arcybiskupa Canterbury, czyli do samego Tomasza.
Czym innym jest więc tolerować (czyli znosić) fałszywy, nieobjawiony przez Boga kult, a czym innym twierdzić, że każda religia ma te same prawa, popadając tym samym w relatywizm i indyferentyzm. Mimo tej poważnej niespójności historycznej i filozoficznej proklamacja Trumpa podkreśla jednak obiektywną nadrzędność porządku Bożego nad doczesnym. Prezydent USA nie tylko przypomniał wypowiedziane przez siebie 6 lipca 2017 r. w Warszawie słowa: „My chcemy Boga”, ale podkreślił także, że „społeczeństwo bez Boga nie może prosperować. Naród bez wiary nie może trwać, albowiem sprawiedliwość, dobro i pokój nie mogą panować bez łaski Bożej”. Jaśniej się nie da, choć paradoksem jest to, że prawdy te przypomina dziś głośno protestancki prezydent, a nie najwyższa hierarchia katolicka, wciąż sparaliżowana przez soborowe aggiornamento gdy idzie o głoszenie panowania Chrystusa Króla nad narodami i ich instytucjami.
Przypomniana przez Donalda Trumpa rocznica jest ważna także z innego powodu. Brak perspektywy historycznej sprawia, że nie dostrzegamy, że wolność Kościoła i kultu Bożego zostały wywalczone właśnie przez krew i nieustępliwość męczenników – najpierw tych w starożytności, ale także tych z okresu samej Christianitas, bo przecież obok św. Tomasza Becketa trzeba przypomnieć św. Stanisława, zgładzonego sto lat wcześniej (1079 r.) przez Bolesława Śmiałego, czy św. Jana Nepomucena, utopionego dwieście lat po Beckecie (1393 r.) w praskiej Wełtawie z rozkazu Wacława IV. Wszyscy oni ponieśli śmierć męczeńską stawiając boską granicę absolutystycznym zapędom władzy doczesnej. Choć byli to ludzie obarczeni ludzkimi słabościami, z pomocą Bożą wzbili się na szczyty heroizmu i odwagi, bo przecież o wiele łatwiej jest ugiąć się naciskom politycznym niż oddać swe życie za wiarę czy wolność Kościoła. Czego przykładem jest postawa episkopatu Anglii z okresu reformacji, kiedy wśród biskupów tylko św. Jan Fisher, biskup Rochester, nie uległ schizmie Henryka VIII, płacąc za swoją wierność najwyższą cenę pod królewskim toporem. Warto więc uświadomić sobie jak wiele zawdzięczamy na płaszczyźnie swobód religijnych (ale nawet obywatelskich) odwadze podobnych duchowych, do których z pewnością można dopisać wiele polskich cichych męczenników, pokroju kardynała Mieczysława Ledóchowskiego (metropolity poznańskiego, ofiary Kulturkampfu Bismarcka) czy arcybiskupa Zygmunta Szczęsnego Felińskiego (ordynariusza Warszawy, więzionego przez Rosjan przez dwadzieścia lat po powstaniu styczniowym), o prymasie Stefanie Wyszyńskim nie wspominając.
Ale wolność Kościoła nie jest dana raz na zawsze, o czym także przypomina amerykańska proklamacja, wzmiankując m.in. osobę kardynała Josepha Zena z Hong Kongu. Swoją drogą zachodzi tu kolejny paradoks: Donald Trump wymienia jako bohatera osiemdziesięcioośmioletniego biskupa, który w Watykanie jest raczej traktowany jak persona non grata: mimo sędziwego we wrześniu br. udał się specjalnie do Rzymu, aby osobiście zdać relację Franciszkowi ze stanu Kościoła w Chinach i w Hong Kongu, ale zamiast ręki papieża dano mu do pocałowania klamkę. Wolność Kościoła nie jest dana raz na zawsze i trzeba być ślepym, aby nie dostrzegać tendencji ograniczania swobody nauczania i praktykowania religii na Zachodzie, wymierzonych głównie w chrześcijaństwo. Zjawiskom tym towarzyszy z kolei paraliż wyższej hierarchii, dotkniętej jakby syndromem sztokholmskim wobec władzy doczesnej, co bardzo jasno ukazał covidowy kryzys. Również w Polsce, gdzie rząd rozporządzeniami sanitarnymi podważa konkordat, bez zająknięcia ze strony episkopatu.
Na szczęście Bóg wzbudza w każdej epoce Becketów, Kolbych czy Popiełuszków, aż po Eliasza i Henocha u kresu dziejów, bojących się bardziej Boga, niż ludzi, ratujących, jeśli nie samą sytuację, to przynajmniej honor Kościoła Chrystusowego w oczach świata. Podczas gdy stróże milczą, możemy być wdzięczni prezydentowi Trumpowi, że raczył o tym głośno przypomnieć światu, urbi et orbi.
Czytaj też:
Zamieszanie wokół kina Atlantic. "Przepraszamy za nieprecyzyjne sformułowanie"Czytaj też:
"To naprawdę jest wasz pomysł?". Grabiec krytykuje rządowy program dla terenów po PGR-owskich
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.