Kilkanaście lat brylował na emigracyjnych salonach. Wydawał emigracyjną prasę, zbierał pieniądze, wysyłał emisariuszy do kraju. Mowa o Albercie Potockim, a raczej o agencie rosyjskiej ochrany, który skutecznie podszył się pod zmarłego pułkownika z arystokratycznego rodu - pisze Rafał A. Ziemkiewicz. Cały tekst ukazał się w specjalnym dodatku historycznym Tajemnice Wywiadów świątecznego wydania Do Rzeczy.
-Hrabia Albert Potocki herbu Szeliga, zapamiętany jako najskuteczniejszy i najbardziej perfidny agent, jakiego miała rosyjska ochrana w polskich środowiskach emigracyjnych XIX w., urodził się na Wołyniu, nie wiadomo dokładnie kiedy – prawdopodobnie około roku 1801 – i zmarł na cholerę na Kaukazie, gdzie służył jako pułkownik rosyjskiej armii, też nie do końca wiadomo kiedy – według jednych źródeł w roku 1847, innych w 1848 albo 1853. Dokładnie wiadomo natomiast, kiedy pojawił się w Paryżu, u sędziwego już wówczas gen. Henryka Dembińskiego, bohatera powstania listopadowego i rewolucji węgierskiej, bardzo szanowanego przez część polskiego wychodźstwa – w lipcu 1861 r.
Potocki przybył jako emisariusz tajnej organizacji Obrońcy Narodu z listami do starego generała. W jednym z nich, oficjalnym, Obrońcy Narodu błagali go o przyjęcie godności Prezydenta Sprawy Narodowej (generał przychylił się); w drugim, bardziej poufnym, przestrzegali przed rozmaitymi szkodliwymi indywiduami i organizacjami, szkodzącymi sprawie polskiej oraz prawdopodobnie współpracującymi z carską policją. Ktokolwiek pisał ten list, wiedział wiele o Dembińskim, albowiem wskazał dokładnie te osoby i środowiska, z którymi generał był skonfliktowany. Zapewne dlatego emigracyjny przywódca uwierzył przybyszowi bezgranicznie i wprowadził go na emigracyjne salony, gdzie hrabia Alfred Potocki przez kilkanaście następnych lat brylował i uwijał się z niezwykłą energią, kierując rozmaitymi inicjatywami, wydawaniem emigracyjnej prasy, zbiórkami pieniędzy i wysyłką emisariuszy do kraju. Stał się również łącznikiem pomiędzy emigracją polską a środowiskami Hercena i Bakunina, Garibaldim, a nawet międzynarodówką Karola Marksa. Dopiero w roku 1876, gdy przypadkiem ujawniony został jego sekret, hrabia przepadł z dnia na dzień jak kamień w wodę. W tym konkretnym przypadku możliwe zresztą, że zwrot ten nie jest tylko przenośnią. W każdym razie o jego dalszych losach nie wiemy nic. (...)
Najwyraźniej fałszywa tożsamość pierwotnie miała posłużyć tylko oszukaniu starego generała, ale trik tak nadspodziewanie się udał, że legenda tworzona dla prawdziwego nazwiska agenta okazała się zbędna. Numer z kradzieżą tożsamości był tak bezczelny, że nikomu z Polaków nie przyszło do głowy go podejrzewać.
W istocie także współcześnie trudno uwierzyć, jakim cudem możliwy był sukces tak prymitywnego oszustwa. Bałaszewicz był przecież młodszy od prawdziwego Potockiego aż o 30 lat. Ten drugi zaś, jakkolwiek mniej więcej od późnych lat 20. oddalony od wcześniejszych znajomych, nie był człowiekiem zupełnie emigracji obcym. Cyprian Kamil Norwid napisał nawet na wieść o śmierci przyjaciela z dawnych lat wiersz: „Pamięci Alberta Szeligi Hrabi Potockiego – pułkownika – zmarłego na Kaukazie”. Najwyraźniej mu współczesnym był nieznany (tradycyjna wśród Polaków niechęć do czytania znów przyniosła fatalny skutek). (...)
Bałaszewicz swym patriotycznym zaangażowaniem szybko zdobył sobie takie uznanie, że wszelkie wątpliwości i podejrzenia, gdy czasem się pojawiały, większość emigracji odrzucała gniewnie jako rosyjską intrygę. W istocie właśnie Bałaszewicz obdarzony się okazał niewiarygodnym talentem do intrygowania. Poprzez swoich agentów, których zwerbował we wszystkich emigracyjnych odłamach, za pomocą przeróżnych prowokacji i fałszywek nieustannie skłócał polską emigrację, kierując jej energię w nieproduktywne krzykactwo, swary i pozbawione praktycznego sensu demonstracje radykalizmu, skutecznie kompromitujące Polaków w oczach rządów udzielających im, coraz bardziej niechętnie, gościny. (...)
Antykwariat w roli przykrywki
Kariery wojskowej, na którą zdecydował się w dzieciństwie, mimo starań nie udało mu się zrobić. Przełożeni oceniali go bezlitośnie nisko, ale wziął udział w walkach wojny krymskiej – wtedy mógł usłyszeć o zmarłym płk. Potockim i wpaść na życiowy pomysł. Wiele wskazuje na to, że dymisję z wojska mu zasugerowano, być może dając wspomniany awans na osłodę. Przez krótki czas próbuje Bałaszewicz sił jako literat, wydaje kilka numerów „pisma naukowo-literackiego Orzeł” i tom wierszy „Niezabudki z brzegów Newy”, grafomańskich, ale ciekawych o tyle, że zdradzają kompleks niskiego pochodzenia i marzenia o byciu „magnatem”. Wreszcie pisze dzieło, które zadecyduje o jego dalszym losie – memoriał o zagrożeniu, jakie stanowią polsko-jezuicko-liberalne spiski, o zatrważającym się ich szerzeniu w Królestwie Polskim oraz wśród Polaków w Rosji i na emigracji, wraz z propozycją agenturalnych działań, których „w bezgranicznym oddaniu carowi i ojczyźnie” gotów jest się podjąć. Jednym z pomysłów było założenie w Paryżu lub Berlinie polskiej gazety i wydawnictwa, które drukując radykalną literaturę w większych nakładach, ściągnęłyby do współpracy wszystkie krajowe konspiracje, zyskując nad nimi kontrolę. Z memoriałem tym zwrócił się jednak Bałaszewicz nie do policji – to byłoby dlań zbyt oczywiste. Dotarł z nim jakimś cudem do moskiewskiego metropolity Filareta, ten zaś przekazał sprawę, z osobistą rekomendacją, samemu carowi Aleksandrowi II. Z takim poparciem mógł praporszczyk Bałaszewicz liczyć na zatrudnienie nie jako byle groszowy szpicel, ale do służby zagranicznej, z funduszem operacyjnym na miarę planowanych przedsięwzięć.
Wysoka protekcja przydała się także później, gdy zirytowani wygórowanymi żądaniami finansowymi agenta bezpośredni przełożeni zwolnili go ze służby – po krótkim czasie zmuszeni byli dymisję tę cofnąć z przeprosinami i wyasygnować fundusze. Udało im się tylko z czasem skłonić Bałaszewicza do powściągnięcia tupeciarskich prowokacji, w których najwyraźniej się wyżywał – bardziej od tworzenia różnych lipnych polskich organizacji interesowały ich informacje. A tych dostarczał Bałaszewicz coraz więcej i coraz ważniejsze. Dzięki pozyskaniu prefekta paryskiej policji mógł kopiować i wysyłać do Rosji niemal całą korespondencję prominentnych Polaków. Rozpracował między innymi przerzut funduszy i broni do Królestwa, doprowadzając do „wsypy” kilku transportów i licznych aresztowań w kraju. Później zaś, na samym początku powstania, mistrzowsko zdekonspirował część własnej siatki, tak aby dobitnie uświadomić Polakom, do jakiego stopnia wszystkie ich najtajniejsze sprawy są wrogom znane – wywołało to postrach i przygnębienie, które całkowicie sparaliżowały w kluczowych miesiącach wsparcie dla kraju. Z pewnością rację ma biograf Bałaszewicza, Marek Ruszczyc, że to jemu należał się pomnik najskuteczniejszego „tłumiciela polskiego buntu”, a nie tępemu sadyście Murawiewowi. (...)
Cały artykuł dostępny jest w najnowszym wydaniu Do Rzeczy.