Jeśli Donald Trump będzie wierny głoszonym przez siebie w trakcie kampanii wyborczej poglądom, to amerykańską politykę gospodarczą czeka rewolucja. Chce zerwać z dotychczasowym podejściem zarówno demokratów, których przedstawiciel przez ostatnie osiem lat zasiadał w Białym Domu, jak i republikanów, których Trump reprezentował w tych wyborach. Jego poglądy – mieszanka propozycji probiznesowych i protekcjonistycznych – są na tyle oryginalne jak na Amerykę, że nazywa się je „trumponomiką”, zakładając, że mamy do czynienia z nową wręcz doktryną ekonomiczną. Co się za nią kryje?
Biorąc pod uwagę sytuację gospodarczą USA, do zwycięstwa Trumpa nie powinno w ogóle dojść. Kryzys, który rozpoczął się prawie dekadę temu, odchodzi już do przeszłości. Wynoszące ok. 5 proc. bezrobocie jest najniższe od sześciu lat i prawie wróciło do poziomu sprzed wielkiej recesji. Od 2014 r. wzrost gospodarczy nie spada poniżej 2 proc. PKB rocznie, w trzecim kwartale tego roku wyniósł on 2,9 proc. Dlatego w grudniu ubiegłego roku Fed po raz pierwszy od dziewięciu lat podniósł stopy procentowe. I niewykluczone, że za jakiś czas nastąpią kolejne podwyżki.
Skoro więc jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Czy oddanie władzy w Białym Domu nieprzewidywalnemu Trumpowi miało jakieś ekonomiczne przesłanki? Nie – zakładając, że wyborcy mają jakąkolwiek wiedzę o gospodarce i nie wierzą w nieprawdy głoszone przez kandydata, takie jak ta, że Amerykanie to najmocniej opodatkowany naród świata (w rzeczywistości jest odwrotnie: USA zajmują 31. miejsce na 34 wśród państw OECD pod względem wysokości podatków), czy ta, że ponad 90 mln obywateli USA pozostaje bez pracy (w rzeczywistości to niecałe 8 mln). A tak właśnie wyglądała kampania wyborcza Trumpa.
CAŁY ARTYKUŁ DOSTĘPNY W NAJNOWSZYM NUMERZE "DO RZECZY"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.