Szczególnie błyskotliwą karierę słówko „post-truth” zrobiło w świecie Anglosasów po dwóch wydarzeniach – po zwycięstwie zwolenników Brexitu w Wielkiej Brytanii i po wygranej Donalda Trumpa w USA. Mariusz Zawadzki, korespondent „Gazety Wyborczej”, po wygranej kandydata republikanów donosił, że doszło do triumfu postprawdy Donalda Trumpa. Pisujący na łamach prasy anglosaskiej pisarz Peter Pomerantsev także wiąże zjawisko postprawdy z kampanią nowego prezydenta. Pomerantsev powołuje się na badaczy rzetelności polityków, którzy uznali 78 proc. wypowiedzi Trumpa w kampanii za niezgodne z prawdą.
Najsłabszą stroną rozdzierania szat z powodu nagle wynikłego zjawiska postprawdy jest stosowanie przez obóz liberalno-lewicowy podwójnych standardów. Mówienie o zamachu w Smoleńsku to polityczna nekrofilia, ale twierdzenia, że Barbarę Blidę zamordowano, już niczym złym nie są. Twierdzenie, że prezydent Duda specjalnie ustawia się na tle flag ONR, to krytycyzm obywatelski, ale już oburzenie wywołane zdjęciem sprawiającym wrażenie, że polską flagę wyrzucono, to efekt spreparowanej prowokacji.
Zawsze słyszałem w obozie liberałów, że prawo do mówienia bzdur to cena za wolność słowa. Najwyraźniej mówiono tak dopóty, dopóki nie przeszkadzało to wygrywać „słusznym” kandydatom. Wrzawa wokół postprawd zawiera jeden niepokojący aspekt. Publicyści rozdzierając szaty, stawiają tezę, że jest to efekt przesunięcia się debaty publicznej z mediów mainstreamu do Facebooka i Twittera. Czyżby komuś to zaczęło przeszkadzać? Dla prawicy, która przez ostatnie trzy dekady zderzała się z coraz bardziej restrykcyjną, choć nieformalną cenzurą politycznej poprawności, było to jak haust świeżego powietrza. Teraz wychodzi na jaw, że takie poszerzenie marginesu wolności w debacie politycznej potrafi mieć efekty niekorzystne dla dominacji „tych, którzy
wiedzą lepiej”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.