„Narzuci światu nowe reguły” – denerwuje się korespondent niemieckiego „Sueddeutsche Zeitung", pisząc dalej, że zaprzysiężony właśnie amerykański prezydent swoim wystąpieniem dał „ostateczny dowód na swój skarlały, pełen nienawiści charakter”. Brytyjski lewicowy „Guardian” ze strachem oznajmia, że ton wystąpienia amerykańskiego prezydenta zapowiada „przerażającą zmianę w Ameryce”. Ten sam „Guardian” a zanim także „Russia Today”, „Gazeta Wyborcza” i kilka innych mediów dzień później z oburzeniem stwierdza, że ze stron Białego Domu „zniknęły zakładki poświęcone prawom osób LGBT oraz zmianom klimatycznym” czyli de facto dwóm największym fiksacjom dzisiejszego lewactwa.
Nawiasem mówiąc, lektura publikacji „Wyborczej” poświęconych Trumpowi, abstrahując oczywiście od towarzyszącego temu lekkiemu masochizmowi intelektualnemu, jest doskonałym odbiciem lęków i obaw lewicy. Medialnej histerii towarzysza burzliwe demonstracje, ataki na przeciwników, coraz bardziej infantylne apele telewizyjnych celebrytów (ale czego spodziewać się po Madonnie, która swoje przemyślenia zawarła w twitterowym wpisie: "Fuck Donald Trump and fuck Secret Service"). Jednym słowem – lewicowe słychać wycie. Znakomicie!
Trzydzieści cztery razy – tylekroć, w ciągu ośmiu lat swojej prezydentury, jeden z najwybitniejszych amerykańskich przywódców, Ronald Reagan, zabierał głos, przemawiając do narodu z zacisza Gabinetu Owalnego. W ostatnim, pożegnalnym, wygłoszonym 11 stycznia 1989 r z tym swoim charakterystycznym, budzącym sympatię, uśmiechem wspominał: "Gdy w 1980 r ubiegałem się o urząd prezydencki wszystko wyglądało inaczej. Niektórzy twierdzili, że realizacja naszego programu gospodarczego zakończy się wielką katastrofą. Że nasza wizja stosunków zagranicznych doprowadzi do wojny (…) No cóż, mylili się. Tak naprawdę to co określali mianem „radykalne”, było dobre, a to, co nazywali „niebezpiecznym”, było rozpaczliwie potrzebne".
Bezsprzecznie, porównywanie na chwilę obecną Trumpa z Reaganem jest bezpodstawne i mocno na wyrost, jednak nie sposób też nie zauważyć, że w jego inauguracyjnym przemówieniu wystąpiły pewnych ślady i nawiązania do pierwszego, prezydenckiego wystąpienia „Roniego”. Obaj w mocno podobnych słowach diagnozowali przyczyny zapaści amerykańskiej gospodarki, obaj też ostro krytykowali amerykańskie elity za oderwanie się od społeczeństwa.
Swoją drogą, ciekawi mnie czy podpis, jaki Ivanka Trump zamieściła pod wrzuconym na Twittera zdjęciem, na którym stoi w pokoju na tle rozświetlonych waszyngtońskich drapaczy chmur, opisując je „lśniące światła wielkiego miasta” to tylko przypadek – do czego się skłaniam- czy też raczej nawiązanie do ukutego przez Reagana w 1974 r. i później często powtarzanego często przezeń zwrotu o „lśniącym mieście na wzgórzu”.
Tak czy inaczej, Trump znalazł się w podobnym miejscu w jakim dwadzieścia osiem lat wcześniej znalazł się Ronald Reagan: mając przeciwko siebie zorganizowaną antykampanię prowadzoną przez lewicowe media i zarazem furiackie ataki lewactwa na ulicach – niektórzy uczestnicy antytrumpowych protestów organizowanych w dniu zaprzysiężenia grozili nawet, że nie dokończy on swojej kadencji – musi przeprowadzi polityczną, gospodarczą i moralno-światopoglądową przebudowę Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście, z punktu widzenia przeciętnego Amerykanina najważniejsze będą działania jakie Trump podejmie w celu wyrównania nierówności społecznych: rozwarstwienia dochodowego i społecznego, które w ostatnich latach powiększyło się w sposób znaczący czy reformy kosztownego, niewydolnego systemu opieki zdrowotnej, wycofania nieszczęsnego „Obamacare”. Wreszcie kwestia obniżenia i uproszczenia podatków i przepisów prawa gospodarczego, co Trump zapowiadał jeszcze w kampanii wyborczej.
Ale nie mniej ważna pozostaje sprawa „konserwatywnej rewolucji. To po pierwsze: przeprowadzenie zmian w amerykańskim Sądzie Najwyższym; Trump czytelnie sugerował, że powoływani przez niego sędziowie będą wywodzić się ze środowisk stojących na straży najwyższych wartości, w tym prawa do życia dzieci nienarodzonych. Po drugie zaś, przywrócenie sądom stanowym praw do decydowania o uznaniu ewentualnej legalności małżeństw homoseksualnych, co Trump kilkukrotnie zapowiadał (w ubiegłym roku narzucono uznanie ich dopuszczalności we wszystkich Stanach).
Do tego dochodzi sprawa zablokowania wpływów radykalnego, wojującego islamu, co Trump definiuje jako zniszczenie ISIS. I wreszcie kwestia powrotu do dobrze pojętych zasad nacjonalizmu gospodarczego, biznesowego pierwszeństwa własnych, narodowych pracodawców i pracowników.
Dlaczego to takie ważne? Wbrew przekonaniom liberalnych elit, to wciąż Waszyngton i Stany Zjednoczone, nie Paryż, Berlin czy Bruksela wyznaczają pewne, nazwę to umownie „trendy” społeczno-obyczajowe, ideologiczne, które w dłuższej perspektywie czasowej znajdują odzwierciedlenie w przekonaniach młodych pokoleń: Polaków, Francuzów, Brytyjczyków itd. Konserwatywna rewolucja, jakiej sygnały już pojawiają się w Europie ma szansę dostać potężny zastrzyk wsparcia, jeśli Trumpowi udałoby się ją przeprowadzić także w Stanach.
Najprościej mówiąc oznaczałoby to, że różowy, lewicowy świat antywartości i antyzasad zacznie poważnie chwiać się w posadach.
Oczywiście w niczym nie uchyla to wielu pytań i wątpliwości związanych z prezydenturą Trumpa. Jedno z ważniejszych dotyczy przyszłości NATO, sojuszu który rzeczywiście wymaga poważnej przebudowy, redefinicji zadań i nakreślenia systemów przeciwdziałania odpowiadających bieżącym wyzwaniom, a także co się z tym wiąże, gwarancji bezpieczeństwa Polski. Tu, jak się wydaje, pewne odpowiedzi już padły. Senat Stanów Zjednoczonych zaakceptował gen. Jamesa Mattisa jako sekretarza obrony. To doświadczony żołnierz mający na Rosję stałe, niezmienne poglądy i trafnie definiujący ją jako wielkie zagrożenie dla wolnego świata, opowiadający się zarazem za silnym, sprawnym sojuszem NATO. Na pozostałe czas przyniesie odpowiedz. Dziś jednak, z pewną dozą optymizmu można powiedzie „good luck Mr President".