"Weźcie rozwód i usuńcie mnie, tato i tato"
  • Maciej PieczyńskiAutor:Maciej Pieczyński

"Weźcie rozwód i usuńcie mnie, tato i tato"

Dodano: 
Baner prorodzinny na ul. Chmielnej w Warszawie
Baner prorodzinny na ul. Chmielnej w WarszawieŹródło:PAP / Albert Zawada
Lewica wcale nie walczy o wolność wyboru, tylko o zamknięcie ust tym, którzy promują jeden z możliwych wyborów.

Kampania społeczna w obronie życia poczętego, albo spójności małżeństwa to przecież skandal, prawicowa propaganda, której należałoby zakazać! „Aborcja jest OK” i „rozwód jest OK”, a kto myśli inaczej – niech „wypierdala”.

Kampania, która wzbudza wściekłość

Lewicowi politycy czy publicyści zwykle pobłażliwym uśmiechem kwitują głosy, jakoby ich formacja ideowa dążyła do rozbicia tradycyjnej rodziny. „To jakieś prawicowe teorie spiskowe, my chcemy tylko równości” – słyszymy najczęściej w odpowiedzi na podnoszone z konserwatywnej strony larum. O tym, jak wierutna to bzdura, przekonuje sposób, w jaki obóz „postępu i tolerancji” odpowiedział na kampanię społeczną Fundacji Nasze Dzieci – Edukacja, Zdrowie, Wiara.

Billboardy z wizerunkiem dziecka w brzuchu matki, wpisanego w serce od samego początku wywoływały dziką furię u środowisk lewicowych. Szeregowi bojówkarze Strajku Kobiet po prostu rzucali w nie kamieniami, albo bazgrali na nich swoje hasła. Politycy Lewicy rzucali oszczerstwami, bazgrząc komentarze na Twitterze i w sprzyjających sobie mediach. Krzysztof Śmiszek pisał o „paskudnych billboardach”, a Maciej Gdula o „jednej z najbardziej natarczywych i obrzydliwych kampanii społecznych w historii”, „wymierzonej w prawo do przerywania ciąży”. „Gazeta Wyborcza” niszczenie plakatów przez lewackich aktywistów nazwała „przerabianiem ich”. Według dziennikarzy „GW” kampania dosłownie „zalała polskie miasta” (tak, jakby chodziło o jakąś plagę). Już w leadzie jednego z tekstów, informujących o plakatach, można przeczytać, że za całą akcją stoi jeden z najbogatszych Polaków (tak, jakby to był jakiś zarzut). Bohaterkami gazety, której „nie jest wszystko jedno”, zostały dwie młode, wcześniej nikomu nie znane dziewczyny, które przeliczyły koszt billboardów na realną pomoc, która mogłaby być za te pieniądze udzielona.

Akcja dzielnych aktywistek zyskała wielkie uznanie na lewicy. Tyle że to czystej wody populizm, co powinno być jasne dla każdego, niezależnie od poglądów. Nie pamiętam, by lewica z zasady potępiała kampanie społeczne, apelując, by te pieniądze wydać na co innego. Już to widzę, jak politycy Razem czy Wiosny na łamach „GW” krytykują billboardy, promujące in vitro, antykoncepcję czy… akcje Strajku Kobiet, który przecież też wykupił przestrzeń reklamową. Zabawne są też próby podważania sensu akcji – a to billboardy są brzydkie, a to nie wiadomo, o co w nich chodzi. Pierwsze to kwestia gustu, drugie – absurd, bo przecież od wielu dni cała Polska o nim mówi, więc chwyciło…

A co takiego „natarczywego i obrzydliwego” jest na tych „paskudnych” plakatach? „Jestem zależny, ufam tobie”, „Życie” (w kilku językach), „Mam 11 tygodni”, „Mam 5 miesięcy”, „Kochajcie się mamo i tato”. Skandal. Okropna propaganda treści antyaborcyjnych i antyrozwodowych. Już samo dodanie przedrostka „anty” ma pokazywać, że to hasła agresywne, negatywne, zakazujące, zabraniające, wykluczające. A przecież żadne z tych haseł nie jest wymierzone bezpośrednio w aborcję czy w rozwód. Warto sobie wyobrazić, co by było, gdyby analogiczną kampanię przeprowadził ktoś o lewicowej wrażliwości, ale prawicowych poglądach. Zapewne byłoby to coś w stylu „jebać aborcję”, „rozwodnicy – wypierdalać”. Tak się jednak składa, że kampanie, nazwane antyaborcyjną i antyrozwodową w swojej wymowie nie są „anty”, tylko „pro”. Nie potępiają lewicowych idei, tylko promują prawicowe. A to już różnica jakościowa, jeśli chodzi o kwestię stylu. Być może również dlatego tak wkurza lewackich prymitywów, których nie stać na bardziej wysublimowany przekaz.

Ale kwestia stylu nie jest tutaj najważniejsza – w końcu powinniśmy już dawno się przyzwyczaić do tego, że tęczowa strona politycznego sporu, z braku lepszych argumentów, sięga po bluzgi i obelgi. Nie ma też powodu, by rozkładać ręce nad różnicami poglądów – te mają od dawna wymiar wręcz cywilizacyjny. I dobrze, mamy wolność słowa, niech każdy głosi, co chce, byle nie propagował ustrojów totalitarnych i byle nie nawoływał do przemocy. Problem jest inny – lewica chce tej wolności nas pozbawić. Kiedy organizowała protesty przeciwko orzeczeniu TK, można to było jeszcze zrozumieć. Wtedy bowiem chodziło o sprzeciw wobec konkretnych rozwiązań prawnych, narzucanych przez państwo (inna sprawa, że słusznie, ale nie o słuszność teraz chodzi).

Oddolna inicjatywa

Tymczasem kampania billboardowa to inicjatywa całkowicie oddolna, prywatna. Nie ma nic wspólnego z państwem. Częściowo można ją powiązać z Kościołem, bo współautorem kampanii jest, zrzeszająca świeckich katolików, Fundacja Trudnych Małżeństw Sychar. Ale Kościół to taki sam uczestnik debaty publicznej w Polsce jak każdy inny – zresztą, w konkordacie zadeklarował współpracę z państwem „na rzecz obrony i poszanowania instytucji małżeństwa i rodziny będących fundamentem społeczeństwa”, a zatem o żadnej bezprawnej katolicyzacji przestrzeni publicznej mowy być nie może – Kościół ma prawo bronić rodziny, i tyle. Tak czy inaczej – kampanię wymyślił, zorganizował i sfinansował z własnych pieniędzy prywatny przedsiębiorca. Jego pieniądze – jego sprawa! Jeśli lewicy się billboardy nie podobają, niech wykupi swoje – to byłoby logiczne i uczciwe podejście. „Nie palcie komitetów, twórzcie własne” – czy nie to proponował wielki autorytet Jacek Kuroń? Tyle że celem tej formacji nie jest forsowanie swoich poglądów na wolnym rynku idei. Celem jest zamknięcie ust przeciwnikom. Uniemożliwienie im zgodnego z prawem forsowania swoich z kolei poglądów.

Co to oznacza? Przede wszystkim, po raz kolejny z wypastowanych na tęczowy błysk butów światłej, nowoczesnej lewicy wyłazi słoma starego, złego totalitaryzmu. Warto też zwrócić uwagę, jaką twarz pokazuje ta formacja, podejmując walkę z billboardami (równie absurdalną, co walka z wiatrakami). Co jest złego w kampanii, podkreślam: kampanii! antyaborcyjnej czy kampanii rozwodowej? Co jest kłamliwego, obrzydliwego w pokazaniu, że jedenastotygodniowe czy pięciomiesięczne dziecko w brzuchu matki żyje? Zapewne to, że jakaś kobieta mogłaby ten obrazek zobaczyć i podjąć wybór inny, niż chciałaby tego lewica. Czyli docelowo nie chodzi o wolność wyboru, tylko o narzucenie jedynie słusznego wyboru, jakim jest zabicie dziecka. To jest cel lewicy. Tylko aborcję można promować.

Rozwód jako wartość?

Jeszcze gorzej wygląda sprawa w przypadku billboardów „antyrozwodowych”. Co jest złego w apelu o to, by rodzicie nie rozstawali się? Przecież to nie jest zakaz rozwodu, to nie jest nawet apel o zakaz rozwodu! Nie jest to również głos potępienia dla rozwodników. Czy naprawdę aż tak skandaliczne jest promowanie życia w małżeństwie?! Oczywiście, są różne sytuacje, czasem dochodzi do przemocy, czasem związek nie jest do uratowania, ale to nie znaczy, że czymś złym samym w sobie jest nawoływanie do zgody, do pracy nad związkiem! Billboardy nie głoszą hasła w stylu „kochajcie się, nawet jeśli wasz związek jest patologiczny”, tylko po prostu „kochajcie się”! Dostrzegać w tym haśle przymus trwania w chorej relacji to jak stwierdzić, że każde małżeństwo jest z gruntu czymś chorym. A występować przeciwko walce o uratowanie rodziny to jak występować przeciwko rodzinie. Proste. Przecież nie da się nawet stwierdzić, że kampania, nawołująca do miłości w małżeństwie, „obraża uczucia rozwodników”. Ale lewica nie życzy sobie takich głosów. Bo nie należy promować tradycyjnej rodziny, tylko tę… nietradycyjną. Tę, która z natury nie rodzi, więc na to miano nie powinna zasługiwać.

Billboardy o rodzinie, które lewica uznałaby za godne pochwały, musiałyby więc chyba mieć treść następującą: „Weźcie rozwód i usuńcie mnie, tato i tato”.

Czytaj też:
Hipokryzja lewicy gorsza od faszyzmu

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także