Ano na przykład zakusy na ulice Dąbrowszczaków (liczba mnoga, bo takie ulice są wciąż w wielu polskich miastach). Dąbrowszczacy byli ideowymi komunistami, którzy w latach 30. pojechali do Hiszpanii, by pod faktycznym sowieckim dowództwem walczyć z siłami generała Franco. Dąbrowszczacy bili się po stronie tych, którzy regularnie zatrudniali się gwałceniem zakonnic, mordowaniem księży i nieprzychylnych komunistom cywili. Owszem, zasługują na ulicę, ale w Moskwie. Na pewno nie w Polsce. W Warszawie ich ulicy broni neokomunistyczna Partia Razem – zero zdziwień.
Giewu jest też bardzo zła, że łódzcy radni PiS mówią o zmianie patrona ulicy Roosevelta. Franklina Delano, nie Theodore’a, bo ten drugi – zresztą krewny FDR – ulicy w Łodzi nie ma. Radni uzasadniają swoje stanowisko tym, że „Roosevelt zdradził nas w Jałcie”. To faktycznie słabe uzasadnienie – zdrada nie jest pojęciem ze sfery relacji międzynarodowych. Roosevelt nie zasługuje nawet na zasikany placyk w małym mieście w Polsce z nieco innego powodu: był bezmyślnie i niewolniczo zapatrzony w Stalina, jego najbliższym współpracownikiem w czasie wojny był Harry Hopkins, podejrzewany dziś o szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego (jego działania uprawdopodabniają taką tezę), a sam Roosevelt wykazał się nie tylko skrajną naiwnością, ale też skrajną hipokryzją (nie mylić ze zrozumiałym politycznym cynizmem). Z jednej bowiem strony rozwodził się w prywatnych rozmowach o złu, jakim jest kolonializm, a z drugiej nie miał żadnego problemu z deklaracjami Stalina, że po wojnie chce mieć w Europie Środkowej i Wschodniej „strefę bezpieczeństwa”. Czyli po prostu chce na tym regionie położyć łapę. Roosevelt nie zwracał na to uwagi mimo ostrzeżeń Churchilla.
Franklin Delano Roosevelt – zakłamany pięknoduch – won z polskich ulic, placów i skwerów.
***
W tym tygodniu zrobiło się głośno o tym, że „PiS proponuje rewolucyjną zmianę w podatkach”. Szczególnie entuzjazmowali się tym ci, którzy twierdzą, że władza wcale nie jest taka pazerna, a pretensje liberałów są bezzasadne. „Zobaczcie” – pisali – „PiS jednak chce zmniejszyć podatki. I co teraz, krytykanci?!”.
Ano – teraz nic. Bo nie było żadnej „propozycji PiS”, a jedynie prezentacja koncepcji w Parlamentarnym Zespole na Rzecz Wspierania Przedsiębiorczości i Patriotyzmu Ekonomicznego, którym kieruje poseł PiS Adam Abramowicz. Propozycja, zakładająca między innymi jeden 25-procentowy powszechny podatek oraz wprowadzenie podatku obrotowego w miejsce CIT, wyszła od liberalno-konserwatywnych środowisk eksperckich. PiS nie tylko się pod nią nie podpisywał jako partia, ale wręcz się od niej odcinał.
Podczas obrad zespołu mocno zestrachany poseł Abramowicz (bo nie jest miło robić coś wbrew linii partii) poprosił, żeby posłowie zasiedli za stołem prezydialnym. W zespole jest 43 członków PiS. Nie zgłosił się żaden. Prócz Abramowicza za stołem siedzieli więc wyłącznie posłowie Kukiz ’15, co wystarczająco wyraźnie pokazuje stosunek partii rządzącej do liberalnych pomysłów podatkowych.
Kropkę nad „i” postawił niedługo potem szef klubu parlamentarnego PiS Ryszard Terlecki. Indagującym go dziennikarzom powiedział, że nad żadnymi zmianami w podatkach PiS nie pracuje. I owszem, może toczą się prace w jakiejś tam komisji, ale to nie ma żadnego znaczenia. Niech się toczą, widocznie jacyś hobbyści mają za dużo czasu.
I to by było tyle, jeśli chodzi o rozsądne i liberalne reformy podatkowe w wykonaniu PiS.
***
Giewu pochyliła się nad problemem homogenicznych osiedli. Czyli takich, gdzie mieszkają wyłącznie ludzie o podobnym statusie społecznym i materialnym. Przykładem ma być warszawskie Miasteczko Wilanów.
Gazeta Michnika cytuje Mariusza Frankowskiego, przewodniczącego miejskiej komisji rozwoju gospodarczego: „Przyzwyczajanie ludzi do obcowania z sąsiadami o innej skali zarobków, w innym wieku, z niepełnosprawnymi jest wartością wartą wspierania. To pomaga budować wspólnoty i głębsze więzi. Ludzie po prostu lepiej się rozumieją. […] To funkcjonuje w innych miastach, w niektórych krajach jest wręcz ustawowo wspierane”.
Ech, panie Frankowski, pan kolejny, który odkrywa rzeczy już dawno odkryte. Wszak Pańskie światłe idee realizowali już kilkadziesiąt lat temu komuniści, osiedlając w porządnych przed wojną okolicach żulerię, żeby „wspierać różnorodność”. Nihil novi.
***
Wiceminister infrastruktury i budownictwa Kazimierz Smoliński oznajmił, że Poczta Polska nie wejdzie na giełdę, ponieważ ma „ważną rolę społeczną” do spełnienia. Dlatego musi pozostać całkowicie w rękach państwa.
Ja tę ważną rolę społeczną obserwuję często na własne oczy. Polega ona na: biciu rekordów w czasie obsługi pojedynczego klienta; biciu rekordów w czasie dostarczania przesyłek (niedawno niemal trzy tygodnie czekałem na polecony z Łodzi do Warszawy); napchaniu każdej placówki pisemkami, czekoladkami, kalendarzami, książeczkami i innym badziewiem, niemającym nic wspólnego z główną działalnością poczty; wysyłaniem listonoszy z poleconymi wtedy, gdy na pewno nikogo normalnego nie ma w domu oraz na wielu innych interesujących konkurencjach.
Jak ostatnio liczyłem, w związku z koniecznością korzystania z usług Poczty Polskiej, tracę rocznie w kolejkach kilkanaście godzin. Gdy mam zajrzeć na pocztę, choruję od rana. Wiem, co tam zastanę: czynną w najlepszym wypadku połowę okienek i panie, poruszające się jak muchy w smole.
„Chcemy być kluczowym graczem w Europie” – deklaruje wiceprezes PP Wiesław Włodek. Panie Włodek, na litość boską – wy nie umiecie dostarczyć w rozsądnym czasie nawet zwykłego listu pomiędzy dwoma dużymi miastami, które dzieli 130 km, a Pan coś bredzi o grze na europejskim poziomie? Zejdź Pan na ziemię!
Pan wiceminister zapowiedział, że Poczta Polska będzie teraz podnosić pensje swoim pracownikom. Bardzo słusznie, bo – jak w przypadku każdego porządnego państwowego przedsiębiorstwa – jej celem nie jest dobre obsłużenie klientów i dbanie o nich, ale zatrudnianie ludzi i ułożenie się ze związkowcami. Jak socjalizm, to socjalizm.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.