"Jak gonili hitlerowca, to mu opadały spodnie" – kpił Jacek Kleyff w piosence "Telewizja" (1972) z tandetnych PRL-owskich produkcji wojennych, w których Niemiec zawsze był głupi i niezdarny. Trzy dekady później dramaty o niemieckiej okupacji wyszydzał Juliusz Machulski w "Superprodukcji" – wspomnijmy otwierającą całość scenę z fikcyjnego filmu, w którym niemiecki żołnierz bije szpicrutą Małgorzatę Kożuchowską, a Marek Kondrat jako jego tłumacz okrutnie kaleczy język polski twardym niemieckim akcentem. Oba uderzenia celne, ale nie da się uogólniać – nie każdy film czy serial o wojnie z Niemcami był albo propagandowym horrorem, albo przygodową rozrywką, graniczącą niekiedy z farsą.
Prawda natomiast jest taka, że po 1989 r. temat uznano za zaliczony i jeśli już ktoś brał się do kina historycznego, to zapełniał białe plamy, czyli kierował uwagę na zmagania z Sowietami. Do nielicznych wyjątków należały produkcje typu "Czas honoru". Zmagania z Niemcami pojawiały się przede wszystkim w kontekście Holokaustu, a twórcom zdarzało się fałszować realia. Jak choćby w filmie Agnieszki Holland "W ciemności", który przekonywał, że główny bohater pomaga Żydom wbrew swej katolickości, tymczasem prawda była dokładnie odwrotna: robił to dlatego, że był chrześcijaninem.
Lata mijały, polski rewizjonizm szedł w parze z rewizjonizmem niemieckim – powstawały kolejne produkcje zacierające granice między katem a ofiarą, wszystkie te bzdury o rozterkach moralnych szlachetnych oficerów Wehrmachtu, o żydożerczej Armii Krajowej, rzekomej polskiej winie za Holokaust itd. Otóż dość; otóż stop. 1 września to doskonała okazja, by przypomnieć, dlaczego III Rzeszę trzeba było zetrzeć z mapy świata. Przegląd ma charakter subiektywny i nieco żartobliwy, ale sprawa jest jak najbardziej poważna.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
