26 lipca 1944 miały miejsce dwa wydarzenia mocno wiążące się z wybuchem Powstania Warszawskiego i późniejszą dyskusją na temat jego bilansu.
Tego dnia z Londynu premier rządu RP Stanisław Mikołajczyk wyruszył w drogę do Moskwy. Była to ostatnia – jak dziś wiemy – próba nawiązania stosunków polsko-sowieckich na suwerennych zasadach. Podjęta – co bardzo ważne – także z powodu nacisków mocarstw zachodnich i tamtejszej opinii publicznej, która w swej naiwności, podsycanej działalnością sowieckiej agentury, nie mogła pojąć dlaczego państwa formalnie sojusznicze nie mogą ze sobą współpracować w imię walki ze wspólnym wrogiem. Czyli nazistowskimi Niemcami.
Drugie wydarzenie miało miejsce w Warszawie. W mieszkaniu przy ul. Chłodnej zebrała się w komplecie Komenda Główna AK. Czterech generałów i ośmiu pułkowników. W czasie tej walnej odprawy debatowano nad terminem wybuchu powstania w Warszawie. Nie nad tym – co często twierdzą historyczni rewizjoniści – czy w ogóle ma wybuchnąć. Bowiem wstępna decyzja, oczywiście bardzo luźna, zapadła pięć dni wcześniej. Na odprawie KG AK doszło do znaczącej rozbieżności zdań, która dziś bywa przypominana jako dowód rzekomego szaleństwa tych dowódców, którzy podjęli decyzję o wybuchu. Fakt, że zdania były podzielone nie jest jednak niczym nadzwyczajnym. Przytaczane przez historyków zapisy narad sztabowych, czy innych organów kierowniczych, są niemal zawsze obrazem dyskusji i sporów.
Nikt w lokalu przy ul. Chłodnej nie miał wątpliwości, że Powstanie będzie trudnym zadaniem. Nawet przedstawiany jako szaleniec, choć był bardzo dobrym dowódcą, płk „Monter”, który akurat najlepiej wiedział, ilu ma ludzi i broni dla nich. To jego wyliczenie sprzętu wywarło – jak napisał później płk Borkiewicz – wrażenie „deprymujące”. Wybór jednak dotyczył oceny skutków działalności aktywnej lub zaniechania. Tertium non datur – neutralności wówczas nie dałoby się ogłosić. Przeczekanie? Może, ale pod warunkiem, że Niemcy na to pozwolą. A potem Sowieci. Wyprowadzenie podziemnego wojska z Warszawy? Przez moment była rozważna taka możliwość, ale uznano, że technicznie jest niewykonalna. Tu zresztą też konsekwencje były trudne do przewidzenia.
Spróbujmy choć raz ocenić jakieś wydarzenie historyczne zdobywając się na wysiłek niekorzystania z naszej wiedzy, co stało się potem. Wymaga tego uczciwość intelektualna, bo sami dziś podejmując najdrobniejsze nawet decyzje nie znamy przyszłości. Rząd emigracyjny, władze państwa podziemnego, dowódcy AK też nie wróżyli ze szklanej kuli. Opierali się na wiedzy o tym, co dzieje się na frontach. Alianci byli dopiero w Normandii, ale wiadomo było, że Niemcy już przegrali wojnę. Zaczynała się gra o przemeblowanie powojennego świata. W polskim przypadku o niepodległość, formę rządu i kształt granic. Czy Sowiecie zabiorą nam Lwów? A może też Białystok i Łomżę, bo w końcu we wrześniu 1939 uznali je za „integralną” część BSSR? Czy na zachodzie nie powstaną silne komunistyczne Niemcy, tak jak wcześniej marzyli o tym przywódcy sowieccy? Bo wtedy nawet przedwrześniowe granice zachodnie stawały pod znakiem zapytania. A na pewno będzie można zapomnieć o jakichkolwiek rekompensatach za straty terytorialne na wschodzie.
Wreszcie, czy Polska zostanie dopuszczona do powojennych negocjacji, skoro jej wkład wojenny ograniczył się – do czego przekonałaby sowiecka propaganda – do „stania z bronią u nogi”? Od tego krok do oskarżenia o kolaborację z pokonanym wrogiem. Dziś wiemy, że Polska nie została dopuszczona. A latem 1944 r. Mikołajczyk i inni wiedzieli już, że Sowieci dokonają operacji podmiany legalnego rządu polskiego na „ludowy i prawdziwie demokratyczny”. Próbowali temu przeciwdziałać. Prawie całkowicie to się nie udało, ale gdyby pozostali bezczynni, dziś kolejni rewizjoniści historyczni roztaczaliby przed nami wizję zaprzepaszczonych szans. Oskarżali by ich o zaniechanie, tworząc brawurowe wizje historii alternatywnej, gdzie dzięki aktywnej dyplomacji Mikołajczyka Polska uratowałaby niepodległość, nawet rozszerzyła granice na wschodzie i zachodzie.
W ostatnich dniach lipca dowództwo AK wiedziało, że Sowiecie prą do przodu. Wspomnianego 26 lipca zakończyli zwycięską bitwę o Lwów, zajęli Dęblin, Puławy i Łuków. W następnych dniach byli coraz bliżej. W Warszawie słychać było huk dział. W Lublinie zainstalował się PKWN prezentujący się jako jedyny, patriotyczny organ polskiej władzy. Sowieckie tuby propagandowe oskarżały AK o bezczynność, później też Stalin twierdził, że to marginalna organizacja. Ludność Warszawy była wzywana – przez te same tuby - do walki przeciw Niemcom i straszona tym, że hitlerowcy zniszczą miasto, tak jak robili to gdzie indziej, jeśli im się w tym nie przeszkodzi.
Istniało ryzyko samoistnego wybuchu powstania. Powstańcze wojsko było zdyscyplinowane, ale nie wiadomo było jakie będą reakcje wobec działań represyjnych ze strony Niemców. Co zrobią zwykli ludzie w razie próby zatrzymań, łapanki, wywózki? Zwłaszcza, ci którzy dysponowali bronią – magazynierzy AK, osłona podziemnych lokali? Wydarzenia z 1 sierpnia na Żoliborzu, jeszcze przed godziną W, nie pozwalają wykluczyć takiej możliwości.
W takim przypadku było ryzyko nieskoordynowanego wybuchu iluś mikropowstań, w których uczestniczyłyby nieduże grupy jeszcze gorzej uzbrojonych ludzi. Byłaby to ruchawka, a nie wystąpienie zmobilizowanych oddziałów Okręgu Warszawskiego AK. Niemcy stłumiliby ją w ciągu kilku dni, a ich odwet byłby straszliwy. W czasie rzezi Woli zauważyli, że ich okrucieństwo wobec kobiet i dzieci wzmaga tylko determinację oddziałów powstańczych, więc z biegiem dni starali się – niezbyt skutecznie, lecz jednak – ograniczać się w swym bestialstwie. Tu nie mieliby czasu ani okazji, aby zauważyć tę współzależność. Tak samo rządom alianckim zabrało ponad miesiąc to, aby ostrzec Niemców przed konsekwencjami łamania konwencji międzynarodowych wobec wziętych do niewoli powstańców. W przypadku kilkudniowej ruchawki bezprzedmiotowe stają się rozważania w tej ostatniej kwestii.
Podobne konsekwencje dla miasta i mieszkańców dałaby komunistyczna prowokacja. Za to jej skutki polityczne są trudne do przewidzenia. W Warszawie było kilkuset AL-owców. Wystarczająco dużo, aby zająć ważny gmach, wywiesić polską flagę (bo czerwonej szmaty by nie wywiesili) i ogłosić przez Radio Moskwa, że Warszawa została wyzwolona przez jej lud. Z pewnością wtedy sowieckie tanki nie zatrzymałyby się pod Falenicą, ale nie zważając na opór Niemców i rzekome zużycie letnią ofensywą, gnałyby do centrum stolicy. Dotarłyby, choć nie wiadomo kiedy, co sprawia, że skala zniszczeń i mordów też byłaby przerażająca.
Przy tym scenariuszu dziś pamiętalibyśmy o AK jako o wielkiej gromadzie nieudaczników dowodzonej przez tchórzliwych kunktatorów. Jej pojedyncze zrywy przypominałyby opór armii I Rzeczypospolitej wobec II rozbioru. To znaczy strzelano incydentalnie w kilku miejscach, ale większa część wojska dobrowolnie przebrała się w rosyjskie mundury. W zbiorowej pamięci zapisałby się obraz tego, że nic nie potrafimy. Ani obronić niepodległości państwa, ani nawet stworzyć jakiejś sensownej konspiracji.
Warszawa wyglądałaby tak samo jak teraz. I tak toczyłyby się tu walki, a potem komuniści budowaliby MDM. Nawet na większą skalę, bo mniej musieliby udawać przed społeczeństwem. Mogliby burzyć i nie odbudowywać kościołów i innych zabytków. Bo nie byłoby legendy nieujarzmionej Warszawy. Z konsekwencjami wydarzeń historycznych jest jak ze zdrowiem z fraszki Kochanowskiego – traktuje się je jako oczywistość. Tymczasem chyba nic nie jest oczywiste, nic narodom nie należy się od historii. Mają tyle, ile sobie wywalczyły. A warto sobie zadać pytanie, co sprawiło, że w Polsce nie skolektywizowano rolnictwa i respektowana była autonomia Kościoła? Co sprawiło, że skala indoktrynacji była mniejsza niż w innych krajach demoludów, że PZPR musiała udawać, że jest zwykłą socjalistyczną partią i unikała samookreślenia „komunistyczna”?
To wszystko dzięki przeogromnej ofierze oporu przeciw Hitlerowi. Świat mało wiedział i wie o historii Polski i naszej walce o wolność. Ale nic nie wie o walce narodów bałtyckich, czy Ukraińców. Walka „leśnych braci”? A co to jest? Tamte narody chętnie zamieniłyby się z nami tą materią.
Każdy naród ma swój Panteon. Niektóre, zwane „niehistorycznymi”, muszą je tworzyć niemal sztucznie, bowiem życie żadnej wspólnoty nie znosi tej próżni. Wyobraźmy sobie zatem polski Panteon bez Powstania Warszawskiego i aktywnej postawy Armii Krajowej. II wojna światowa jest wydarzeniem o oddziaływaniu tak gigantycznym, że nie dałoby się „przeskoczyć” jej w konstruowaniu spójnej narodowej narracji. Tu ciśnienie jest zbyt duże.
Miejsce bohaterów AK zajęliby „herosi” znani nam z propagandy PRL. Świerczewski, Berling, Janek Krasicki. Mieczysław Moczar miałby swój pomnik w Warszawie, a „Barwy Walki” byłyby popularną lekturą. Składano by mu kwiaty w każdą rocznicę bitwy pod Rąblowem. Także po 1989 r. Dlaczego? Bo nie byłoby alternatywy, punktu odniesienia. Zarzut, że byli sowieckimi agentami łatwo byłby zbijany. – Może i tak, ale walczyli jako jedyni z Hitlerem – słyszelibyśmy w odpowiedzi. Nurt niepodległościowy byłby dyskredytowany jako tchórzliwy, ugodowy, a może nawet kolaboracyjny. A komuniści prezentowaliby się jako „partia rozstrzelanych”, tak jak ze sporą skutecznością mamili tym fałszywym wizerunkiem społeczeństwo Francji.
Dziś byliby pełnoprawnymi uczestnikami polskiej tradycji narodowej. Dumni z PRL, manifestu PKWN i powstania warszawskiego, które wywołali 2 czy 3 sierpnia 1944 roku i którym kierowali do jego „zwycięskiego” końca. Bo powtórzmy: wtedy sowieckie czołgi prułyby naprzód całą mocą silników. Tak jak gnały w maju 1945 r. do Pragi i tak jak – choć to nieporównywalne - czołgi amerykańskie i wojska Wolnych Francuzów śpieszyły się na pomoc powstaniu w Paryżu. Dokładnie w sierpniu 1944.