Pożyteczni

Dodano: 
Brama brandenburska
Brama brandenburska Źródło: PAP/EPA / JENS SCHLUETER
Tomasz Kaźmierowski | Wpływ niemieckich think-tanków na Polskę, jej główne instytucje rządowe i publiczne, sektor NGO i media jest bardzo poważny, nieporównanie większy niż w innych krajach UE.

Jest tak nie tylko dlatego, że na tle rozwiniętych instytucji konkurencyjnych i większego środowiskowego protekcjonizmu w tym obszarze w wypadku Francji, Holandii czy Szwecji potężne niemieckie instytucje mają proporcjonalnie mniejszy udział w generowanych narracjach. Polska pozostaje jednym z kluczowych dla niemieckiej polityki zagranicznej państw, dlatego też wysiłki niemieckich instytucji w słabo uregulowanym, niskobudżetowym i niemal pozbawionym trwałego, głębokiego zrozumienia interesu narodowego rynku think-tanków są ponadprzeciętnie widoczne i skuteczne.

W Polsce obecne są nie tylko wszystkie większe niemieckie fundacje polityczne (Eberta, Adenauera, Bölla, Naumanna i Róży Luksemburg). Instytucje takie, jak Niemiecki Instytut Historyczny, Fundacja Boscha, przedstawicielstwa poszczególnych krajów związkowych, Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej, Federalna Agencja Handlu Zagranicznego, fundacje Humboldta, Plancka czy Instytut Stosunków Zagranicznych mają w swoich obszarach zainteresowania zazwyczaj duży ciężar gatunkowy, a ich budżety pozwalają nie tylko skutecznie promować ich narracje, ale i przyciągać polskich ekspertów różnych dziedzin do współpracy. Instytucje te, podobnie jak w innych krajach, realizują swoje cele, zazwyczaj z obopólną (instytucja-ekspert) korzyścią.

Brak równowagi w obecności i aktywności tego rodzaju instytucji w Niemczech i Polsce powoduje długotrwały kontrast między niemal zupełnym brakiem polskich narracji w Niemczech i bardzo szeroką ich obecnością w polskiej debacie. Słabość polskich narracji w Niemczech jest nie tylko spowodowana niewielkimi budżetami polskich instytucji, ale i niechęcią znacznej części niemieckiej elity politycznej, inteligencji i mediów do zainteresowania się polską problematyką, a szczególnie do wejścia w nieskrępowaną polityczną poprawnością i swoiście pojmowanym niemieckim interesem debatę. Przykładem tego było bardzo chłodne przyjęcie, a raczej niemal zignorowanie, działań Instytutu im. Pileckiego w Berlinie pomimo jego niepowtarzalnej i wysoce w sensie politycznym niezależnej aktywności w Niemczech. Wystawy i publikacje tej placówki wzbudzały spore zainteresowanie części niemieckich dziennikarzy i ekspertów, jednak przekładały się na szalenie skromną obecność jego przekazu w niemieckich mediach. Zupełnie inaczej jest z działaniami niemieckich instytucji w Polsce. Przypomnę choćby szeroki oddźwięk jaki zyskała aktywność Fundacji Eberta, która obok promowania socjaldemokratycznych wartości generowała dużo przekazu wspierającego „walkę z populistami", transformację energetyczną zgodną z polityką Berlina, sekularyzację i otwartą politykę wobec uchodźców.

Szalenie aktywną instytucją jest Niemiecki Instytut Historyczny, ulokowany poza Niemcami tylko w Stanach, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoszech, Rosji i Polsce, co bez wątpienia wskazuje główne obszary, na których generowanie niemieckiej narracji historycznej fundatorzy tej instytucji uznali za priorytetowe. Instytut ten, często we współpracy z polskimi historykami, ma istotne zasługi na polu badań historycznych i wymiany naukowej. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć rozłożenia akcentów w zainteresowaniach Instytutu. Jednym z wyjątkowo szczodrze reprezentowanych obszarów był antysemityzm w Polsce i Europie Wschodniej. Podobne wrażenia można odnieść, jeśli chodzi o wzmożenie kaszuboznawcze czy śląskoznawcze. Może z kolei zaskakiwać niewielka proporcjonalnie do skali zjawiska koncentracja decydentów Instytutu na wszelkich przejawach niemieckiej okupacji Polski okresu II wojny, na postawach społeczeństwa niemieckiego wobec niej, o polskich stratach wojennych nie wspominając. W obszarze polityki historycznej wpływy niemieckich instytucji w Polsce są szczególnie niedoceniane. Oprócz instytucji finansowanych bezpośrednio przez niemiecki rząd i wspomniane wyżej fundacje polityczne bardzo efektywnie od końca lat 80. ubiegłego wieku działają niemieckie przedsięwzięcia naukowe i ośrodki skupione na kulturze pamięci. Programy uczelniane, stypendialne, oferty objęcia stanowisk w instytucjach realizujących niemiecką politykę w tej dziedzinie przygotowane dla polskich naukowców czy muzealników skutecznie skierowano do co najmniej kilkuset polskich historyków, badaczy, muzealników, dziennikarzy i aktywistów.

Nie może zatem dziwić, iż niemal zawsze, gdy w stosunkach polsko-niemieckich pojawia się kryzys lub trudniejsza debata na polu pamięci z opiniami zdecydowanie wspierającymi niemieckie stanowisko wypływają bardziej i mniej znani polscy eksperci. Wrocławski historyk Krzysztof Ruchniewicz wielokrotnie w mediach niemieckich i polskich, z mniejszym lub – rzadziej – większym zniuansowaniem wspierał narrację niemiecką.

Tak było w debacie wokół Wypędzeń i przedsięwzięcia Ulriki Steinbach "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", nad którą kontrolę przejęli szczególnie nieprzyjaźni Polsce i Czechom niemieccy politycy próbujący przedstawiać projekt jako międzynarodowy dzięki członkostwu w jego radzie naukowej kilku historyków zagranicznych. Ci, jednak, dostrzegając tę manipulację, na przełomie 2009 i 2010 roku gremialnie z niej wystąpili. Wśród nich byli polski historyk prof. Tomasz Szarota i Czeszka, prof. Kristina Kaiserova, a także przedstawiciel Centralnej Rady Żydów. Kaiserova bez ogródek uzasadniła swoje wycofanie się z rady upolitycznieniem gremiów samej fundacji i brakiem dialogu wewnątrz rady. Szarota skrytykował forsowaną koncepcję projektu, w której uznaje się wypędzenia za jedno z najstraszniejszych wydarzeń II wojny światowej. Historyk stwierdził, że znacznie gorsze były „wypędzenia ze świata żywych", co spotkało miliony Polaków. Wskazywał, podobnie jak czeska historyk, na brak dialogu, podkreślając, że zarządzający projektem Manfred Kittel w ogóle nie znalazł czasu aby o nim z polskim historykiem porozmawiać. Wywołało to krótkotrwałe zawirowania wśród polityków rządzącej w RFN koalicji, jednak już po kilku miesiącach doprowadzili oni do powołania nowej rady naukowej. Wśród jej nowych członków znalazło się dwóch polskich historyków, Krzysztof Ruchniewicz i Piotr Madajczyk. Utrzymanie składu rady z choćby symbolicznym udziałem zagranicznych historyków było sukcesem rządu, któremu zależało, by całość przedsięwzięcia – fundacja w połączeniu z muzeum – nie były odbierane jako projekt wyłącznie niemiecki.

Tomasz Szarota skomentował te wydarzenia, podkreślając, iż „Mówienie o tym, że ich (Ruchniewicza i Madajczyka – przyp.aut.) uczestnictwo w pracach rady naukowej będzie miało wymiar wyłącznie naukowy, i abstrahowanie od politycznego wymiaru tej współpracy jest niesłychaną naiwnością. Nie mam złudzeń, że dla Niemców wypędzenia wciąż są tematem ściśle politycznym (...)". Nie chciałem uwiarygodniać tego zamysłu politycznego, nie chciałem być listkiem figowym. Profesorowie Ruchniewicz i Madajczyk będą takim listkiem. (...) Uznałem, że w tym projekcie nie chodzi o pojednanie Polaków z Niemcami, lecz wyłącznie Niemców z ich wypędzonymi, którzy wciąż stanowią spory elektorat". Wyjaśniał, że „wypędzenia Niemców będą w gruncie rzeczy oderwane od ich przyczyny i postawione na jednej płaszczyźnie z innymi europejskimi migracjami, wysiedleniami i przesiedleniami."

Ruchniewicz, pomimo niemal jednoznacznej krytyki w Polsce pozostał w radzie naukowej Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

Podobną rolę wrocławski naukowiec odegrał w sporze dotyczącym reparacji. Krzysztof Ruchniewicz wielokrotnie w tej kwestii zabierał głos niezmiennie sytuując się blisko narracji rządu federalnego. W wypowiedzi dla Deutschlandfunk i wielu innych wywiadach przekonywał o braku szans na drodze prawnej, wspierał przekaz zawężający polskie oczekiwania reparacyjne i odszkodowawcze do „kampanii reparacyjnej PiS" i próbował zredukować „realne możliwości" zadośćuczynienia przez Niemcy do „pomocy wciąż żyjącym" ofiarom Trzeciej Rzeszy (stanowiącym nie więcej niż 3%-5% procent Polaków, którzy doznali udokumentowanych krzywd ze strony Niemiec); „Można dopłacać im do lekarstw, można finansować pobyty w szpitalach czy sanatoriach.", proponował historyk. W najodważniejszej wypowiedzi stwierdził, że „strona polska oczekuje konkretnych płatności dla żyjących jeszcze ofiar niemieckiej okupacji. Byłyby to gesty symboliczne" – powiedział – odmawiając podania jakiejkolwiek sumy.

W innej istotnej kwestii, tej związanej z mieniem niemieckim przejętym przez PRL na terenach jej przyznanych przez Aliantów historyk zajął wręcz bulwersujące ekspertów stanowisko wzywając do tego, by to polscy podatnicy ponieśli koszty przygotowania raportu na temat „prywatnego niemieckiego mienia przejętego przez Polskę.

Krzysztof Ruchniewicz, zawodowo związany z Uniwersytetem Wrocławskim, był lub jest aktywny w rozmaitych gremiach wspieranych pośrednio lub bezpośrednio przez instytucje niemieckie, zazwyczaj posiadające finansowanie rządowe lub publiczne. Oprócz wspomnianej Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie", należą do nich Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy'ego Brandta (ośrodek naukowo-dydaktyczny współtworzony przez Uniwersytet Wrocławski i Deutscher Akademischer Austauschdienst) czy polsko-niemiecki Komitet Nagrody za Szczególne Zasługi dla Rozwoju Stosunków Polsko-Niemieckich. Ruchniewicz zdobył wysokie zaufanie swoich niemieckich kolegów z instytucji finansujących przedsięwzięcia naukowe i edukacyjne. Może najsilniejszym wyrazem tego zaufania było powołanie go jako zewnętrznego recenzenta stypendiów i nagród naukowych bodaj najbardziej szanowanej w swojej kategorii w Niemczech Fundacji im. Alexandra von Humboldta w zakresie historii najnowszej. Finansowana głównie przez kilka ministerstw rządu RFN, a także przez fundusze unijne, fundacje Siemensa, Thyssena, BASF, Kruppa, Henkel czy amerykańską Mellon Foundation fundacja ta, z budżetem przekraczającym 150 milionów euro, przyznaje wysoce prestiżowe i atrakcyjne finansowo stypendia dla już wyróżniających się naukowców od poziomu doktora wzwyż. Oprócz imponującego budżetu stypendialnego przyznaje liczne nagrody oraz prowadzi długofalowe, stałe przedsięwzięcia podtrzymujące kontakt byłych stypendystów Humboldta ze sobą i, co ważniejsze, z samą Fundacją. Wrocławski historyk sam już od w 1994 roku korzystał z licznych niemieckich ofert stypendialnych, rozpoczynając od dwuletniego stypendium finansowanego przez Fundację im. Adenauera na Philipps Universität w Marburgu. Oprócz roli recenzenta w Fundacji Humboldta Krzysztof Ruchniewicz, jako kierownik Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy'ego Brandta ma pierwszorzędny wpływ na przyznawanie stypendiów dla młodych historyków i kulturoznawców z funduszy Niemieckiej Fundacji Narodowej, ponieważ decyzje stypendialne podejmuje kierownictwo jego Centrum we współpracy z frankfurckim Uniwersytetem Viadrina (Frankfurt nad Odrą).

Krzysztof Ruchniewicz został też wielokrotnie wyróżniony niemieckimi odznaczeniami, że wspomnę Złoty Krzyż Zasługi RFN, Krzyż Zasługi na Wstędze Orderu Zasługi RFN, Medal „Sachsen – Land der Friedlichen Revolution" czy Viadrina-Preis.

Historyk ten przez trzy dekady swojej publicznej działalności nie tylko wspierał polityczne narracje naszych zachodnich sąsiadów, ale także, co zrozumiałe, siły polityczne w Polsce konsekwentnie wykazujące największe zrozumienie dla niemieckich interesów politycznych i gospodarczych. Mimo wszystko dużym zaskoczeniem, po przejęciu władzy przez koalicję liberalno-lewicową w Polsce w 2023 r. było mianowanie Ruchniewicza pełnomocnikiem Ministra Spraw Zagranicznych ds. polsko-niemieckiej współpracy społecznej i przygranicznej, a rok później... dyrektorem Instytutu im. Pileckiego!

Nominacja Ruchniewicza była tym bardziej kontrowersyjna, że na krótko przed nią do publicznej wiadomości dotarły wnioski z audytu kierowanego przez naukowca przez wiele lat Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy'ego Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego. Audyt odsłaniał skrajną niegospodarność, działanie na korzyść własną lub zaprzyjaźnionych osób i instytucji, a wydane z naruszeniem przepisów środki wyceniał na co najmniej kilkaset tysięcy złotych. Znajdują się w nim przykłady łamania przepisów prawa i wewnętrznych regulaminów uczelni, że o zasadach etyki i zwykłej przyzwoitości nie wspomnę.Najpoważniejszym zarzutem wobec kierownictwa CSNE jest jego współpraca z Europejskim Stowarzyszeniem Badań Niemcoznawczych (ESBN). Co ciekawe, w komitecie założycielskim ESBN był sam Krzysztof Ruchniewicz, zaś wiceprezesem i skarbnikiem tego stowarzyszenia został podwładny Ruchniewicza odpowiedzialny w CSNE za finanse.Tylko między 2020 do 2024 r. założone przez historyka ESBN otrzymało od CSNE około 750 tys. złotych, co audytorzy uznali za rażący konflikt interesów. Co więcej, część umów została zawarta bez zgody i wiedzy głównego księgowego uczelni, a publikacje CSNE, finansowane z publicznych pieniędzy, nieodpłatnie przekazywano do ESBN, które je najzwyczajniej sprzedawało na rynku. Poczucie bezkarności historyka najlepiej obrazuje fakt, iż całkowicie zignorował pytania stawiane mu w tej kwestii przez Rzeczpospolitą i Wirtualną Polskę. Nie przeszkodziło to, oczywiście, jego nominacji na czołowe, państwowe stanowiska w obszarze relacji z Niemcami i polityki historycznej.

Przy całym szacunku dla osiągnięć i poglądów wrocławskiego historyka, nie sposób nie skonstatować, iż jego casus jest doskonałym przykładem efektywnych, długofalowych inwestycji niemieckiej soft power w budowanie wpływu na elitę sąsiedniego państwa.

Jeszcze bardziej jaskrawym, wykraczającym daleko ponad zazwyczaj jednak zniuansowane poglądy polskich historyków wspierające narrację niemiecką w obszarze pamięci, jest głośna wypowiedź zatrudnionej w berlińskiej Fundacji Pomnik Pomordowanych Żydów Europy historyczki Agnieszki Wierzcholskiej dla wysokonakładowego dziennika "Die Welt". Kiedy pod koniec 2024 roku znów rosła temperatura wokół kolejny już raz odłożonej finalizacji projektu berlińskiego miejsca upamiętnienia polskich ofiar III Rzeszy do debaty wkracza szerzej wówczas w Polsce nieznana dr Wierzcholska, która przekonuje w Die Welt, iż (...) „problem z tak zwanym polskim pomnikiem polega na tym, że upamiętniałby on również sprawców mordu w Jedwabnem". Jej rozmówca, oczywiście, nie reaguje na to absurdalne stwierdzenie odwołaniem się do przykładów wspierających NSDAP kolaborantów z Der deutsche Vortrupp, Chaima Mordechaja Rumkowskiego i podobnych mu członków Judenratów, lotników brytyjskiej Wspólnoty Narodów bombardujących mieszkalne części Berlina i Drezna, Komunistycznej Partii Niemiec doby Ernsta Thälmanna realizującej stalinowskie cele i niszczącej instytucje Republiki Weimarskiej czy, wreszcie, stojących na czele Armii Czerwonej zbrodniarzy wojennych. Żadne z tych zjawisk nie stoi w sprzeczności z kultywowanym oficjalnie i przez niemałą część niemieckiego społeczeństwa upamiętnieniem pomordowanych Żydów (o licznych i widocznych tego wyrazach w Berlinie wspominam w tej ksiażce), lotników Wspólnoty poległych podczas bombardowania Berlina (Cmentarz wojenny Commonwealth Deutsche Welle wymienia jednym tchem wśród innych pomników upamiętniających II wojnę, ofiar wśród komunistów niemieckich (monumentalny pomnik Thälmanna z rozległym parkiem, kilka innym pomników w aglomeracji berlińskiej, kilkadziesiąt we wschodnich Niemczech) czy ofiar sowieckich (ogromne pomniki i obiekty z Treptower Park, Schönholzer Heide, Karlshorst).

Przekaz dzięki temu jest jasny: nawet polska historyczka ma poważne wątpliwości wobec tego przedsięwzięcia.

Związana przez niemal całą karierę z kolejnymi niemieckimi instytucjami – Instytutem Europy Wschodniej na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim, Centrum Marca Blocha, Niemieckim Instytutem Historycznym i Fundacji Pomnik Pomordowanych Żydów Europy Agnieszka Wierzcholska wcześniej otrzymała też stypendia finansowane przez niemieckie instytucje, Fundację Bildung und Wissenschaft i Niemiecki Instytut Historyczny w Warszawie.

Znacznie bardziej zniuansowany, lecz jednocześnie bardziej szkodliwy z uwagi na wyższą wiarygodność, miał niedawny artykuł Karoliny Wigury i Jarosława Kusza w "Die Zeit". Oboje autorzy są szerzej rozpoznawalni niż Agnieszka Wierzcholska i dysponują wyraźnie ciekawszym dorobkiem naukowym i publicystycznym.

Trudno powiedzieć, iż ich napisany w dzień po wyborach prezydenckich artykuł dla Die Zeit zaskoczył uważniejszych obserwatorów.

W czerwcu 2023 roku w "Do Rzeczy" pisałem o ich artykule opublikowanym w "New York Times" pt. "Polska nie jest takim przyjacielem, za jakiego uważa ją Zachód".

Ich skromny tekst w dziale opinii NYT wpisywał się wyjątkowo celnie w ówczesną komunikacyjną strategię rządu niemieckiego, któremu z oczywistych względów bardzo nie podobała się emancypacja państw znajdujących się w jego przydomowym ogródku, które nie oglądając się na Niemcy natychmiast wsparły Ukrainę. Utrata przez RFN "strategicznej przewagi konkurencyjnej", jaką od czasów Schroedera wypracował sobie elity Bundesrepubliki dzięki głębokiej, fundamentalnie naruszającej europejskie bezpieczeństwo współpracy z Rosją nie pozwalała na pochopną decyzję o pomocy Ukrainie, mimo iż przez długi czas świadczyła ją nie tylko Europa Środkowo-Wschodnia, ale także Stany i większość państw NATO.

Co więcej, przekonywali oni czytelników, iż Polska, udzielając ogromnego wsparcia Ukrainie, nie czyni tego dla obrony wolności i demokracji, a jedynie dla... obrony swojej suwerenności i prawa do samostanowienia. Zastanawiałem się wówczas jak zatem w hierarchii wartości autorów sytuuje się suwerenność i dlaczego jej obrona miałaby być bardziej wstydliwa czy niepełnowartościowa, gdyby z polską demokracją działy się rzeczywiście rzeczy tak straszne, jak opisywali. Czy gotowi byliby nam powiedzieć, że polska suwerenność przy kulejącej demokracji jest już niewarta obrony?

Kupisz i Wigura w liście do NYT pisali tak: "Wojna na Ukrainie ujawniła wiele paradoksów. Jednym z najbardziej osobliwych jest to, że inwazja Władimira Putina sprawiła, iż autokratyczni politycy w sąsiednich krajach nagle wyszli na tych dobrych. Nigdzie nie stało się tak bardziej niż w Polsce."Już samo postawienie polskiego rządu obok Turcji, Azerbejdżanu czy nawet, nieporównywalnych z dwoma wspomnianymi, Węgier, było niewiarygodnym nadużyciem i manipulacją. Przekonywali też jakoby zachodni politycy ‚przeoczyli na swój koszt" powyższy paradoks po to, by zbudować „wspólny front". Licząc najwyraźniej na to, że już nikt nie będzie pamiętał wielomiesięcznych blokowania, wahań, a potem prób wyhamowania zachodniej reakcji przez Niemcy i Austrię?

Publikacja w ważnym niemieckim tytule ma nieco inny charakter. Tu nie ma nic z donosu. Za to niedaleko do paszkwilu.

W Die Zeit, bowiem, Wigura i Kuisz odwołują się do „Kariery Nikodema Dyzmy" Dołęgi-Mostowicza, która, jak piszą „opowiada historię silnego mężczyzny bez żadnych szczególnych umiejętności, wykształcenia i talentu, który w ciągu kilku miesięcy awansuje z kompletnego nikogo do kandydata na premiera." Autorzy wmawiają niemieckim czytelnikom, iż 

Karol Nawrocki to dzisiejszy Dyzma. Co gorsza „oskarżony o związki ze światem przestępczym" (fakt, iż chodzi o medialne oskarżenia mnożone w finale kampanii przez jego zdesperowanych przeciwników, a nie o ustalenia sądowe zupełnie nie wybrzmiewa). Postanawiają nie wspomnieć o wykształceniu Nawrockiego (choć ten ma w końcu doktorat z historii i MBA) ani o kierowaniu przez niego Muzeum II Wojny i IPN-em. Czarno-biały obraz lepiej działa. Zaraz, bowiem, po takim odmalowaniu obrazu polskiego prezydenta-elekta zastanawiają się jak to możliwe, że „ktoś taki" pokonał „powszechnie szanowanego, wykształconego i popularnego rywala", z „praktycznie nieskazitelnym wizerunkiem publicznym".

Oczywiście, nawet co bystrzejszy czytelnik Die Zeit nie będzie się orientował w tej kwestii. Skąd miałby wiedzieć, iż swój wizerunek Rafał Trzaskowski rujnował przez długi czas. Z punktu widzenia wyborców centrowo-konserwatywnych w Polsce Trzaskowski, stypendysta Sorosa, przeciwnik CPK (skoro mamy wielkie lotnisko w Berlinie),

wspierający Gronkiewicz-Waltz za której rządów panoszyła się mafia reprywatyzacyjna, finansujący setkami tysięcy złotych już jako prezydent Warszawy Joannę Lange (Gontarczyk), agentkę komunistycznych służb zamieszaną w morderstwo ks. Blachnickiego, przeciwnik obrony granicy wobec nielegalnej, sterowanej przez białoruskie służby migracji, twierdzący, iż niemiecko-rosyjski Nord Stream to „prywatny projekt biznesowy" – był kandydatem niosącym wysokie ryzyko naruszania interesu narodowego. W oczach wyborców liberalno-lewicowych z pozycji najpopularniejszego wśród nich polityka do 2023 roku zanurkował w zastraszającym tempie: po przejęciu władzy przez PO utracił dużo ze swojej wiarygodności w związku z fatalnymi rządami jego partyjnego szefa i kolegów, z jego taktyczną zmianą poglądów na temat ochrony granicy i migracji, Zielonego Ładu, CPK czy odżegnywaniem się od wcześniejszego wsparcia dla środowisk LGBT. Podobnie jak Donald Tusk, Berlin i Bruksela był długo zwolennikiem współpracy z Rosją taką, jaką ona jest. Tu też zmienił zdanie. Na koniec zaś pił piwo z ludźmi, których niedawno jeszcze określał mianem brunatnych. Kiedy Stanowski dopytywał go o kręgosłup, który u 52-latka powinien się dawno wykształcić nie trzeba było już nic więcej. Dla polityka nie ma nic gorszego niż stać się memem, w tym wypadku uosobieniem człowieka bez kręgosłupa, symbolem chwiejności i oportunizmu. Niemiecki czytelnik ma jednak uważać, iż wybory przegrał nieskazitelny liberał, co musi prowadzić do wniosku, że jego podejrzany konkurent ze swoimi wyborcami nie mają nic wspólnego z europejskimi wartościami, jakkolwiek byśmy ich nie rozumieli.

Najbardziej szkodliwy dla interesów RP jest fragment artykułu, w którym autorzy zapowiadają nadciągającą katastrofę. Kuisz i Wigura piszą: „Chociaż polska konstytucja ogranicza uprawnienia prezydenta, może on wetować ustawy i na przykład odmawiać uchwalania rocznego budżetu – co spowoduje rozwiązanie parlamentu i nowe wybory. Ten scenariusz prawdopodobnie wydarzy się na przełomie roku." Ni mniej, ni więcej.

A przecież nowe wybory, sugerują autorzy, najpewniej odsuną od władzy pro-europejskie i akceptowalne dla Niemiec siły w Polsce. Biją zatem – do niemieckich odbiorców – na alarm. Czyżby mieli nadzieję, na jakieś ekstraordynaryjne wsparcie RFN dla obecnej koalicji? Nie wiem.

Wiem, jednak, że posunęli się do manipulacji, by nie rzec: kłamstwa.

Prezydenckie prawo weta nie obejmuje bowiem ustawy budżetowej (art.224 ust.1). Tylko jeżeli w ciągu 4 miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy budżetowej nie zostanie ona przedstawiona Prezydentowi Rzeczypospolitej do podpisu, ten może w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu. A do tego przecież Premier nie dopuści.

A zatem prezydent może podpisać ustawę budżetową albo, jeśli ma wątpliwości co do konstytucyjności ustawy, może ją skierować do Trybunału Konstytucyjnego. Pamiętajmy jednak, że art. 219 ust. 4 konstytucji stanowi, że jeżeli ustawa budżetowa nie weszła w życie w dniu rozpoczęcia roku budżetowego, Rada Ministrów prowadzi gospodarkę finansową na podstawie przedłożonego projektu ustawy. Nie grozi zatem rozwiązanie parlamentu i nowe wybory. W wypadku stwierdzenia przez Trybunał Konstytucyjny niekonstytucyjność części ustawy budżetowej, rząd musi po prostu przedstawić projekt nowej ustawy budżetowej. Jest to jednak jedynie teoretyczna figura, gdyż ustawa budżetowa jest bardzo specyficzna, w głównej mierze bazuje bowiem na przepisach innych ustaw. Tak czy inaczej, prezydent w związku z faktem stwierdzenia niekonstytucyjności ustawy budżetowej nie ma kompetencji do skrócenia kadencji Sejmu, bo konstytucja nie daje mu takiej możliwości.

Niemiecka soft power w Polsce jest niedoceniana nawet przez najmniej jej przychylnych obserwatorów. Intensywnie przenika sfery naukowe, medialne, polityczne, gospodarcze, samorządowe, lobbystyczne i NGO's wykorzystując swoją przewagę doświadczenia, skali i budżetu w sposób zazwyczaj nieagresywny, nastawiony na długoletnią współpracę z zadowolonymi, docenionymi ekspertami.

Jednym z kluczowych i najtrudniejszych do nadrobienia braków naszej kultury państwowości jest niedostatek refleksji i wysiłku w kierunku budowania długofalowej, konsekwentnej, nie kwestionowanej co do jej fundamentów przez żadną liczącą się siłę polityczną strategii budowania wizerunku Polski. Bo z pewnością wiecie Państwo, że od 2017 roku najbardziej docenianym państwem świata w Gallup Global Approval Rating są Niemcy.

Jeden z większych autorytetów w swojej dziedzinie w Niemczech, politolog i historyk Herfried Muenkler, stwierdził nie tak dawno, iż nawet jeśli oczekiwania Polski wobec Niemiec są niewątpliwie moralnie uzasadnione, to „są wytworem wzrostu tendencji nacjonalistycznych w Europie. To co moralne, nie musi być politycznie mądre" – tyleż wyraziście, co chłodno podsumował Muenkler.

Jak to rozegra Polska?


Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.

Zapraszamy do wypróbowania w promocji.


Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także