Odłożę na chwilą na bok oczywiste winy rządzącej Polską od ośmiu lat mafii – zresztą pisałem o nich i piszę gdzie indziej – bo trzeba sobie zadać kilka pytań, nurtujących dziś każdego, kto próbuje się tej mafii przeciwstawiać, albo bodaj tylko patrzy na nią z niechęcią.
Masowe „skręcanie” wyników wyborczych według wzorca, który zrealizowano, miało przecież miejsce już w roku 2010 na Mazowszu. Prezes PiS mówił o tym od razu, wywołując furię oskarżeń prorządowych mediów. Potem jakoś sprawa się rozmyła. Opozycja nie próbowała nadać jej biegu sądowego – Korwin próbował i niewiele z tego wynikło, więc może prawnie wszystko rzeczywiście zostało zatachlowane wzorowo, ale może należało sporządzić i nagłośnić jakąś „listę hańby”, imiennie napiętnować te komisje wyborcze w których głosów nieważnych było nagle dziesięć razy więcej niż za miedzą?
Nikt o tym nie pomyślał? Czy ktoś pomyślał, ale nie było kim tego zrobić? Czy podjęto „decyzję polityczną”, że z PSL opozycja nie walczy, bo liczy na przeciągnięcie go w przyszłości do antyplatformerskiej koalicji?
Zamiast tego PiS zagłosował w 2011 za nowym kodeksem wyborczym, w którym znalazły się zapisy czyniące „podkręcanie” wyników metodą „a la Struzik” dużo łatwiejszymi i praktycznie bezkarnymi. To właśnie to głosowanie przyniosło dziś „peezelowi” i jego koalicjantowi władzę nad kasą polskiej prowincji.
Nikt nie przeczytał, za czym PiS głosuje? Czy ktoś przeczytał, ale nie miał na tyle wyobraźni, żeby zajarzyć?
Mimo wszystko, po Mazowszu 2010 PiS wielokrotnie mówił o potrzebie dopilnowania wyborów. Mówił. Na mówieniu się skończyło. Nie dostrzegł uchwały PKW z października, które praktycznie uniemożliwiła jakąkolwiek kontrolę nad pracą komisji mężom zaufania. A przecież należało alarmować. Może zaskarżyć uchwałę PKW, przynajmniej narobić wokół niej hałasu. Skąd mógł wiedzieć o tym prosty człowiek, nawet prosty dziennikarz? Czy PiS nie wydelegował nikogo do monitorowania działań i zarządzeń PKW, które przecież tajne nie były?
Skoro istniało podejrzenie, że „efekt Struzika” rozleje się z Mazowsza na cały kraj, to należało z odpowiednim wyprzedzeniem wykorzystać rosnące poparcie dla opozycji i gotowość „zrobienia czegoś dla Polski”, by stworzyć jakiś system niezależnego monitorowania wyborów. Skompletować niezbędną do tego kadrę, przeprowadzić szkolenia, jak, czego należy pilnować, na co zwracać uwagę – bo to wcale nie jest takie proste, zwykły człowiek z ulicy jak tak sobie po prostu usiądzie w komisji między starymi wyjadaczami, z których niektórzy liczyli głosy jeszcze za czasów PRON, to nawet nie zauważy, kiedy i jak go wyrolują.
Próbowano taki system szkoleń zorganizować niezależnie, siłami społecznymi – brali w tym udział między innymi aktywiści Klubu Ronina. Ale okazało się to wysiłkiem organizacyjnym i finansowym nie do udźwignięcia dla skrzykujących się ad hoc wolontariuszy. PiS zaś, dysponujący, przynajmniej teoretycznie, znacznie większymi środkami i możliwościami organizacyjnymi, wesprzeć żadnej tego rodzaju inicjatywy nie chciał. Czy przyczyną była małostkowa obawa, że Klub Ronina, Solidarni 2010, Ruch im Lecha Kaczyńskiego (czy ta jego część, która nie jest po prostu lokalnymi ogniwami partii), Kluby Gazety Polskiej, Rodziny Radia Maryja, lokalne stowarzyszenia czy kluby patriotyczne i inny taki podejrzany element próbują się przekształcić w partię i zasiedziałym wiecznym opozycjonistom z PiS zrobić konkurencję?
Wielokrotnie pisałem (groch o ścianę!) o tym paranoicznie niechętnym stosunku PiS do wszelkich życzliwych mu inicjatyw, o odepchnięciu, zmarnowaniu wybuchu społecznej aktywności po tragedii w Smoleńsku, o obowiązującej w praktyce zasadzie, że największym wrogiem miejscowego PiS jest miejscowy klub Gazety Polskiej i wszelka inna lokalna prawica, o niepisanej dyrektywie, że tam, gdzie „żelazny elektorat” daje PiS-owi trzy miejsca w radzie gminy i jedno w powiecie, tam piąty człowiek w PiS jest dla czterech dotychczasowych zagrożeniem, największym wrogiem, i trzeba zrobić wszystko, by go nie wpuścić. Co nie jest trudne, biorąc pod uwagę powszechnie znaną jeszcze od czasów PC podejrzliwość prezesa i obawę, żeby mu się nie nalazło do partii jakiegoś tałatajstwa, nad którym nie będzie miał kontroli i które by go jeszcze mogło kiedyś przegłosować.
Teraz właśnie ta wewnętrzna polityka przyniosła owoce. W skali kraju komisji wyborczych było ponoć około 27 tysięcy. To niewiele mniej, niż liczy sobie członków największa partia opozycyjna. Ale żeby obsadzić wszystkie listy kandydatów do wszystkich szczebli samorządu (bo ordynacja wyklucza ograniczenie się do miejsc „biorących”, musi być pełna lista) potrzeba 40 tysięcy osób. Osoba, która jest na liście kandydatów, nie może być oczywiście członkiem komisji wyborczej ani mężem zaufania. Jestem polonistą, nie matematykiem, ale nawet dla mnie ten rachunek jest prosty. Z czym tu startować do „peezelu”?
Ostatnie pytanie – to co PiS zamierza z tym zrobić. Pytam, bo ja się zgubiłem. Pierwsze dni wskazywały na wariant „siła spokoju”, co wydawało mi się, po wszystkich wcześniejszych zaniechaniach, jedynym rozsądnym wyjściem. Jarosław Kaczyński powinien z sejmowej mównicy, ze wszystkich możliwych miejsc, wraz ze swymi pracownikami, mówić jasno: państwo jest na krawędzi utraty zaufania obywateli, musi się znaleźć większość w Sejmie i Senacie, która szybko przegłosuje niezbędne zmiany kodeksu wyborczego. A tym „wyborom”, które się w takim bałaganie i zamęcie odbyły, będziemy się przyglądać w miarę ujawniania wyników i ich kolejnego poprawiania i ponownego przeliczania przez PKW – co dałoby początek długiego i miażdżącego dla władzy serialu kolejnych codziennie wychodzących na jaw przewałów i „nieprawidłowości” w kolejnych miejscach gdzie „wygrała” koalicja PO-PSL. Nie mówić, że „wybory sfałszowano”, bo dla przeciętnego Polaka oznacza to fałszerstwo centralne, w stylu „3 razy tak” – ale że doszło do licznych nadużyć i przekrętów, którym nie odpuścimy, ale się zajmiemy nimi po kolei, zgodnie z prawem, w sądach, na razie natomiast nie ma pilniejszej sprawy niż naprawa chorego systemu wyborczego, póki jest na to czas (bo jest – wbrew kłamstwom PO i „autorytetów”, do wyborów parlamentarnych pozostało nie poniżej sześciu, ale jeszcze ponad dziesięć miesięcy).
Ale prezes jak wyszedł na mównicę, to znowu, po swojemu, nie wytrzymał i pojechał po bandzie. Jarosław Kaczyński może i jest wielkim politycznym strategiem, ale w komunikacji społecznej to jest po prostu noga i z wiekiem coraz większa – po raz kolejny idealnie wpisał się w napisany przez pijarowców Platformy scenariusz straszenia nieobliczalnym PiSem i przekonywania, że może i rządzący są skorumpowane świnie i nieudacznicy, ale alternatywą dla nich jest tylko całkowita zagłada.
A jak już prezes pojechał, to ogłosił, że wobec takiej grandy trzeba wyjść na ulice i protestować – ale dopiero 13 grudnia. Dlaczego 13 grudnia, a nie 3 maja? Albo 10 kwietnia? Albo na Matki Boskiej Kwietnej? Skoro opozycja zakłada, że wkurzony naród spokojnie wytrzyma pod parą miesiąc, to wytrzyma i pół roku. A na razie – prezes apeluje o jak najliczniejszy udział w II turze sfałszowanych wyborów. Żeby fałszerstwo tym bardziej uwiarygodnić? „Takowej nauki, jakom żyw, nie słyszałem” – jak to ujął poeta. Zdrada, panowie, ale zachowujmy się jak gdyby nigdy nic.
Zamiast być powściągliwym w słowach a zdecydowanym w działaniu, PiS – dokładnie odwrotnie!
To może od razu zamiast partii politycznej założyć chór? I ćwiczyć mozolnie, na moment właściwy, jak najpiękniejsze i najbardziej wzruszające śpiewanie „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”? No bo jak Pan się naszym śpiewem nie wzruszy i nam Ojczyzny nie wróci, to trup, baronowo, grób, baronowo, my sami przecież, z taką opozycją, o jej odzyskaniu myśleć nie mamy co.