Czy Donald Trump miał rację, gdy w lutym nazwał Zełenskiego „dyktatorem bez wyborów”, którego popiera ledwie 4 proc. Ukraińców? Bynajmniej, choć są niuanse, które trzeba wyjaśnić. Teoretycznie kadencja prezydenta zakończyła się 20 maja 2024 r. Jednak ukraińskie ustawodawstwo zabrania przeprowadzania wyborów podczas obowiązywania stanu wojennego. Prawo zawsze można zmienić, ale tego nie chce nawet opozycja. Śmiertelny polityczny wróg Zełenskiego, Petro Poroszenko, na spotkaniu z zagranicznymi dyplomatami jakiś czas temu stwierdził, że wybory zabijają jedność narodu, która jest kluczowa podczas wojny. Były prezydent Ukrainy jest w tej sprawie bardzo konsekwentny. W lutym, w wywiadzie dla portalu Cenzor.net, oskarżył nawet władzę o niecne plany przeprowadzenia wyborów w październiku 2025 r. Szef parlamentarnej frakcji Sługi Narodu Dawyd Arachamija stanowczo tym „oszczerstwom” zaprzeczył.
Przeciwko głosowaniu podczas wojny opowiadają się również inni liderzy opozycji, jak choćby Julia Tymoszenko czy Witalij Kłyczko. Wiele wskazuje na to, że nawet Trump nie potrafił zbuntować przeciwko Zełenskiemu jego przeciwników politycznych nad Dnieprem. W pewnym momencie portal Politico donosił, że Waszyngton rozmawia z Tymoszenko i Poroszenką o możliwości przeprowadzenia wyborów jak najszybciej, jeszcze w czasie trwania działań wojennych. Oboje publicznie te rewelacje zdementowali. Nie ma powodu, by w tym konkretnym wypadku im nie wierzyć.
Mamy więc do czynienia z kuriozalną sytuacją, w której ani władza, ani opozycja nie chcą startować w wyścigu po stery państwa. Powodów jest kilka. Po pierwsze, zapewne wiele prawdy jest w patetycznych zapewnieniach, że chodzi o konieczność zachowania jedności w obliczu walki z wrogiem. Po drugie, sondaże pokazują, że Ukraińcy nie chcą wyborów podczas wojny. Po trzecie, naturalne w obecnej sytuacji skupienie wokół flagi dawałoby przewagę Zełenskiemu – opozycja zwyczajnie się boi, że przegra. Natomiast dużo łatwiej będzie prezydenta atakować po zawarciu pokoju, gdy nie trzeba już będzie się przejmować konsekwencjami politycznych awantur, władza nie będzie miała powodu do przykręcania śruby, opozycja zaś będzie miała większe moralne prawo do atakowania władzy. Po czwarte wreszcie, z perspektywy opozycji lepiej, żeby to Zełenski wziął na siebie odpowiedzialność za konieczne do zakończenia wojny ustępstwa wobec Rosji.
Dokręcanie śruby
Wybuch wojny na pełną skalę sprzyjał wyciszeniu sporów politycznych. Z jednej strony Zełenski dość brutalnie spacyfikował opozycję, która, z drugiej strony, świadomie się na to godziła. Dotyczy to zarówno opozycyjnych partii, jak i niechętnych władzy mediów. Żeby ujednolicić państwową propagandę wojenną, utworzono telemaraton „Jedyne Wiadomości”, czyli sześciogodzinny codzienny program informacyjny, nadawany przez kilka największych stacji telewizyjnych i prezentujący rządowy punkt widzenia. Wyłączono natomiast trzy kanały powiązane z Poroszenką, które dziś można oglądać jedynie w Internecie. Pytany o tę kontrowersyjną decyzję doradca szefa biura Zełenskiego, Mychajło Podolak, nazwał byłą głowę państwa narcyzem. Wychodzi więc na to, że Poroszenko stracił możliwość nadawania, bo w swojej telewizji promował siebie, zamiast promować prezydenta i państwowy wysiłek wojenny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.