Historię gospodarczą III RP w przyszłych podręcznikach dzielić się będzie na trzy etapy. Pierwszy przebiegał pod hasłem: „aby do kasy z prywatyzacji”. Główną dźwignią rządzenia były wówczas pieniądze z wyprzedaży przedsiębiorstw państwowych, banków i innego majątku przejętego po PRL, którego nie zdołała rozszabrować podczas tego przejmowania uwłaszczająca się intensywnie u zarania „transformacji” komunistyczna nomenklatura.
Używam określenia „wyprzedaż” zamiast oficjalnego „prywatyzacja”, bo praktyka rządów Bieleckiego, Suchockiej czy Pawlaka niewiele miała wspólnego z teorią. Nie był to przywoływany oficjalnie thatcheryzm ani reaganomika, ale rozpaczliwe poszukiwanie kasy. Sprzedawano więc nie to, co wymagało restrukturyzacji, ale w pierwszym rzędzie to, co się właśnie jeszcze nadawało, co − jak dowodzi dziś przykład niemiecki − gdyby dostało szansę, mogłoby się stać na wiele lat kołem zamachowym polskiej gospodarki. Sprzedawano nie temu, kto dawał szansę rozwoju przedsiębiorstwa, ale temu, kto dawał więcej, choćby prowadziło to do przekazania strategicznego przedsiębiorstwa państwowego przedsiębiorstwu również państwowemu, tyle że obcego państwa.
Słowem, prywatyzacja nie była, jak w teorii, instrumentem modernizowania gospodarki i zwiększania jej konkurencyjności, ale wyłącznie sposobem dopięcia bieżących bilansów i unikania prawdziwych reform, które nie były w interesie warstwy rządzącej. W pewnym momencie nawet przestano to ukrywać, otwarcie rozliczając kolejnych ministrów skarbu z tego, za ile kasy zdołali podczas swej kadencji „sprywatyzować”.
W miarę, jak coraz mniej pozostawało do wyprzedania, przeszliśmy płynnie w etap drugi: „aby do kasy z Unii Europejskiej”. Nadzieją na pokrycie nieustającego deficytu na rachunku bieżącym stały się „fundusze unijne”. Priorytetem było zrobić wszystko, aby się do tych funduszy dorwać. Jeśli na pierwszym etapie istniały jeszcze jakieś odruchy odpowiedzialności za państwo, jakieś iskry świadomości, że rządzący powinni choć trochę pomyśleć o przyszłości, to na etapie drugim wszystko to definitywnie odesłano do stu diabłów. Należało tylko implementować, wypełniać unijne polecenia, dostosowywać i tak dalej – co oprócz dotacji otwierało także szerzej niż kiedykolwiek możliwości zadłużania się. Jedynym problemem sprawowania władzy stało się, kto będzie zbierał frukty pośredniczenia pomiędzy europejską metropolią a jej, de facto, środkowoeuropejską kolonią.
Obecnie wchodzimy w etap trzeci. Znowu płynnie, w miarę, jak upadają nadzieje, które wiązano z przyjęciem europejskiego dyktatu. Lawina pieniędzy, jaka spadła na III RP w formie dotacji i powiązanych z nimi kredytów, została przejedzona i posłużyła wyłącznie czasowemu zawyżeniu poziomu życia. Po latach przejadania tych pieniędzy bezrobocie jest wyższe niż było, zwłaszcza wśród młodych, choć prawie dwa miliony najaktywniejszych obywateli przeniosło się na Zachód; konkurencyjność gospodarki pogorszyła się zamiast poprawić, fatalnie spadła innowacyjność, obsunęliśmy się także w rankingu zamożności unijnych społeczeństw. Jedyne, co dynamicznie wzrosło, to liczba biurokratów i zadłużenie.
Ten ostatni etap nazwałbym: „aby do euro”. Jedynym marzeniem rządzących stało się bowiem powtórzenie numeru greckiego − wejście do strefy euro w taki sposób, aby to na nią przerzucić gigantyczne zadłużenie. Oczywiście oznacza to przystąpienie do wspólnej waluty za wszelką cenę, na każdych warunkach. Co prawda polskie społeczeństwo jest generalnie przeciw, ale rzecz jest dla władzy tak ważna, że przepchnie swoje lekceważąc wszelkie głosy krytyki, tak jak przepchnęła podniesienie wieku emerytalnego, pakt fiskalny, i jak niebawem (rzecz wydaje się już przesądzona) przepchnie likwidację OFE i dopisanie ich zasobów, uszczuplonych o miliardy wyprowadzone przez fundusze zarządzające, do bankrutującego ZUS. Swoją drogą, numer z OFE, jeśli spojrzeć na niego z dzisiejszej perspektywy, okazuje się kretynizmem i marnotrawstwem, przy którym bledną wszystkie nonsensy i straty epoki Gierka. I ich utworzenie, i ich zbliżająca się likwidacja, zasługują na Trybunał Stanu i najwyższy możliwy wymiar kary.
Amerykański noblista nie może się nadziwić, że Polski rząd bezmyślnie pcha Polskę do strefy euro, co musi przynieść jej katastrofę − bo Amerykanin naiwnie zakłada, że rząd danego kraju kieruje się dobrem tego kraju, a nie sitwy czy klanu, z którego się wywodzi. W istocie Tusk ma przed sobą ostatnie lata na wepchnięcie nas do strefy euro, dopóki włączeniem Polski do niej zainteresowani są Niemcy. Niemcy bowiem, generalnie, jako ten kraj, który na wspólnej walucie najwięcej zarabia, chcą jej istnienie podtrzymać jak najdłużej, a rzucenie na bieżące potrzeby polskich zasobów zdoła konwulsje wspólnej waluty przedłużyć jeszcze o kilka lat. A że zużycie polskich zasobów na bieżące potrzeby wiązać się będzie dla strefy euro z przejęciem polskich długoterminowych zobowiązań? Każdy głupi domyśli się, że kiedy wspólna waluta zacznie dominującym europejskim graczom przynosić więcej strat niż zysków, to się ją rozepnie, zobowiązaniami wobec Polski i jej podobnych frajerów przejmując się w tym samym stopniu, co zobowiązaniami wobec właścicieli pieniędzy w cypryjskich bankach.
Istotą III RP, jej położonym w Magdalence fundamentem, była zasada zakonserwowania struktur i hierarchii PRL − państwa zbudowanego przez sowietów po to, by trzymać podbitą ludność w posłuchu i tłumić jej aspiracje, czyli typowego państwa kolonialnego. Jak każde państwo kolonialne było ono oddane w ręce elity o charakterze kolaboracyjnym, nie zainteresowanej dobrem własnego narodu, i jak każde tego rodzaju państwo było ono poza sprawą podstawową − utrzymaniem supremacji kolonizatora i stworzonej przez niego warstwy rządzącej − całkowicie niewydolne. Sznurek do snopowiązałki, papier toaletowy, budowa kawałka autostrady – to wszystko w takim państwie problemy nie do rozwiązania, wszystko zawsze wychodzi w nim „jak zwykle”. Jedyne, co udaje się naprawdę, to dojenie przez ustawionych przy władzy kolesiów kasy.
Słowem, Magdalenka skazała nas na taką właśnie ścieżkę „rozwoju”. Uruchomiła takie mechanizmy, że niepodległość musiała się wskutek nich zmienić w ostatnią i najdłuższą peerelowską „pieredyszkę”. Właśnie powoli dobiegającą końca.
Nie jest to wszystko wesołe, ale artykuł Paula Krugmana, który ukazał się jak raz na Wielki Tydzień (też w swej wymowie niekoniecznie wesoły) do takich akurat refleksji pobudza. Pozostaje zawsze nadzieja na narodowe zmartwychwstanie.