Zapytano kiedyś Jarosława Kaczyńskiego – doniosły mi wiewiórki – o jakiś mój artykuł, w którym krytycznie się wyrażałem o postępowaniu jego partii i jej prezesa osobiście. Nie podjął dyskusji z moimi tezami, uciął tylko: „pan Ziemkiewicz z jakiegoś powodu bardzo mnie nie lubi”.
Przyznam, że się nad tym zadumałem. Czy ja lubię Jarosława Kaczyńskiego, czy nie lubię? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. I nie sądzę, by dla kogokolwiek powinno to mieć znaczenie. Czy mam rację, czy jej nie mam, zależy od tego, na czym opieram swe rozumowanie i jakich argumentów używam, a nie od tego, czy piszę z pozycji „lubienia” czy „nielubienia”. Jeśli nie jest to dla wszystkich oczywiste, to znaczy, że powoli zaczynam się starzeć i rozmijać z tym stale psującym się światem.
Myślę zresztą, że prezes Kaczyński zawsze miał wokół siebie ludzi którzy go nie tylko lubili, ale wręcz uwielbiali. Idę o zakład, że taki na przykład Michał Kamiński nigdy nic krytycznego prezesowi nie powiedział. Ani pani Kluzik Rostkowska. Ani wielu innych, którzy poszli tą samą co oni drogą. „Co za genialne, błyskotliwe i śmiałe posunięcie, herr Flick…” To jest, przepraszam – „panie prezesie!”. „Wspaniale pan to powiedział, panie prezesie!” „Lepiej po prostu nie można było się w tej sytuacji zachować, panie prezesie!” – i te de, i te pe. Cóż, może lepiej czasem w życiu poszukać o sobie opinii przykrych, niż tylko nasładzać się zachwytami lizusów.
Przykra rzecz, którą powtarzałem wielokrotnie i będę powtarzał dalej, jest taka, że poprzednią szansę – by nie rzecz „Złoty Róg” – przerżnął PiS na własną prośbę. Bo, jak to mówią Amerykanie, wyborów się nie wygrywa, wybory się tylko przegrywa. To znaczy: jeśli rządzący nie rozczaruje do siebie wyborców, jeśli nie popełni błędu, jeśli spełnia ich oczekiwania – to „challenger” może mówić językami ludzi i aniołów, robić cuda, przedstawiać najgenialniejsze programy i opakowywać je w najzmyślniejsze marketingowe sztuczki, i nic. Nikt nie zamienia dobrego na obietnicę lepszego.
PiS przegrał, bo nieprzemyślanymi posunięciami uwiarygodnił cała kampanię straszenia nim, prowadzoną przez media, nazwijmy to, „magdalenkowe”. Gdyby tych błędów nie popełnił, ta propaganda spłynęłaby jak – pardon – woda po kaczce, tak jak spływała przez kilka wcześniejszych lat. Wyliczyłem i dość dokładnie zanalizowałem je dawno temu w książce „Czas wrzeszczących staruszków”, lata, które przyszły potem, potwierdziły trafność mych spostrzeżeń w całej rozciągłości. Nie chcę się powtarzać.
Nie pisałem tam o mediach. Mediach, których wrogość jest punktem wyjścia, treścią i konkluzją każdej pisowskiej analizy doznanych niepowodzeń, czy też raczej, przeważnie, jojczenia nad nimi. Bo media są wrogie! Bo stosują podwójną miarę! Bo na każdym kroku manipulują, judzą, przekręcają każde nasze słowo i w ogóle uprawiają bezczelną antypisowską propagandę!
To oczywiście prawda. Ale warto przypomnieć, że kiedy PiS rządził, brytyjski wydawca „Rzeczpospolitej”, który kierując się rynkowym zdrowym rozsądkiem uczynił z niej gazetę zdecydowanie konserwatywną, usilnie starał się wykupić państwowe 49 proc. udziałów „presspubliki”. I pisowski minister skarbu (a nie sądzę, żeby to on podjął strategiczną decyzję”) nie chciał do tego za nic dopuścić, trzymał mniejszościowy pakiet rękami i nogami, nie chcąc się pozbyć możliwości wywierania na gazetę nacisku.
Gdyby nie ten tępy upór, zarzucony dopiero, gdy było już za późno, przez całe minione osiem lat najpoważniejsza na rynku gazeta trzymałaby krytyczną wobec władzy i uczciwą linię, czego pozostałe media nie mogłyby ignorować (przypomnę, na przykład, jak „Rzeczpospolita” pod rządami Pawła Lisickiego skutecznie przebiła dmuchany przez „Gazetę Wyborczą” propagandowy balon po książce Grossa „Strach”). Mało tego, stworzony wedle unikalnego pomysłu przy dzienniku tygodnik „Uważam Rze”, o jasnym, konserwatywnym profilu, przez cały ten czas pozostawałby dominującym na rynku tygodnikiem opinii.
Niestety, mądrość pisowskiego ministra otworzyła Platformie drogę do przekazania jednego i drugiego swojemu kolesiowi spod śmietnika. I dzisiejszym erupcjom wszystkousprawiedliwiającego narzekania: no, mając przeciwko sobie wszystkie media, cóż mogliśmy i cóż możemy?!
A telewizja publiczna, wciąż najbardziej opiniotwórcza? Bronisław Wildstein nie mógł pozostać jej prezesem, bo nie był wystarczająco dyspozycyjny. Przyszedł bardziej dyspozycyjny, który, na mocy jakichś tam kalkulacji, oddał – już mniejsza, że za ogromne pieniądze - najlepszy czas antenowi Lisowi na cotygodniowe seanse kłamstw i nienawiści wobec prawicy, i zaangażował TVP w rzekomo „profrekwencyjną”, a w istocie zwyczajnie antyrządową kampanię, która znacząco na wyborczą przegraną PiS wpłynęła. A anteny wzięli w posiadanie fachowcy zarekomendowani po linii prywatno-partyjnej, którzy potrafili spieprzyć nawet taki samograj, jak konferencja prokuratora Engelkinga, powtarzając ją nachalnie tyle razy, iż najbardziej tępy widz musiał nabrać przekonania, że coś tu jest nie tak i ktoś nim manipuluje.
Pamiętam, jak przyszedłem w tym czasie na Plac Powstańców, zaglądam w monitor, a tam, zamiast meczu, po którym miał być mój program – prezes przemawia. Co się dzieje? Prezes jest w Rzeszowie, więc kierownictwo kazało transmisję meczu i puścić na żywo wiec. Czyli jednym prostym ruchem ileś tam tysięcy kibiców przerobiono na zdecydowany elektorat negatywny PiS, przy zerowym zysku. Mówię o jednym drobnym przykładzie, było ich więcej – na takich właśnie fachowców stawiał PiS w czasie swych rządów, i to nie tylko w telewizji. Pan prokurator Kaczmarek ze swoją ekipą też się przecież znikąd nie wziął.
Proszę nie myśleć, że dopadło mnie jakieś zgorzknienie. Nie, po prostu jakoś tak reaguję, odwrotnie od „żelaznego elektoratu” (więc może rzeczywiście Jarosław Kaczyński ma rację?) na ten entuzjazm wzbudzony przez sondaże. Czterdzieści procent! Czterdzieści dwa! A jak policzyć razem z Jurkistami, Ziobrystami i Gowinowcami, to nawet czterdzieści pięć! Witaj, jutrzenko swobody, zbawienia za tobą słońce!
A ja się zastanawiam – tylko z czym do tych procentów? A raczej – z kim? Przez osiem lat nie usłyszałem niczego, co by dawało nadzieję, że lekcja lat 2005-2007 kogokolwiek czegokolwiek nauczyła. Niczego, co by dawało nadzieję, że tym razem będzie mądrzej.