Po śmierci prezydenta Adamowicza wśród części publicystów i polityków zapanowało przekonanie, że to nienawiść pchnęła Stefana W. do niedzielnego ataku. Właściwie jest to stara lewicowa śpiewka, zgodnie z którą winna nie jest konkretna jednostka tylko społeczeństwo. A raczej jego konkretna – prawa – część. Jednostkowa odpowiedzialność za dokonane wybory zanika; jej miejsce zajmuje kolektywizm.
Ten proces obserwujemy w ciągu ostatnich dni na własnych oczach. Duża część mediów i polityków zdejmuje winę ze Stefana W., starając się nam wmówić, że winę ponosi nie szaleniec, ale „mowa nienawiści”. Coraz więcej osób mówi, że należy „coś” z tym zrobić.
Walka z „mową nienawiści” to postulat, który na pierwszy rzut oka brzmi szlachetnie – wszak któż określiłby się jako obrońcę nienawiści? Problemem jest jednak fakt, że konsekwencje tej „walki” są trudne do przewidzenia. Pod pozorem troski o bezpieczeństwo mogą zostać wprowadzone rozwiązania, których wkrótce pożałujemy. Co więcej, ograniczenie swobód obywatelskich nie spowoduje zwiększenia naszego bezpieczeństwa, a jedynie zagrozi naszym swobodom.
Niedefiniowalna nienawiść
Pomińmy dość banalne, by nie rzec toporne, enuncjacje większości polityków i komentatorów. Redakcja magazynu "Liberte!" wystosowała specjalny apel, w którym domaga się wprowadzenia ustawy zwalczającej hejt. „Prawa mają moc ograniczania zła. Uważamy za konieczne, wzorem innych krajów europejskich, przyjęcie ustawy zapobiegającej i penalizującej mowę nienawiści w przestrzeni publicznej” – czytamy w oświadczeniu.
Pomijając już wielce nieszczęśliwą nazwę „lex Adamowicz” użytą w apelu przez autorów, zastanówmy się nad istotą rzeczy – czymże jest „mowa nienawiści”? Czy jest jej jakaś prawna definicja? Czy nienawiść da się obiektywnie zmierzyć/zważyć/porównać? Wszak to pojęcie jest na tyle niejasne, że może się tam znaleźć właściwie wszystko.
Czy ktoś byłby w stanie ocenić, czy więcej nienawiści było w happeningu Młodzieży Wszechpolskiej czy może w wypowiedzi Donalda Tuska o „współczesnych bolszewikach”? Już ten prosty przykład uwidacznia nam, że ocena będzie zależeć od poglądów przyszłego cenzora.
Załóżmy, że rzeczywiście powstałaby instytucja zajmująca się systematycznym zwalczaniem hejtu. A teraz wyobraźmy sobie, że na jej czele stanęłaby postać formatu Elizy Michalik albo Jacka Międlara. Czy czulibyśmy się bezpieczniej, wiedząc, że ktoś taki ma wyłapywać przejawy nienawiści?
Niestety, autorzy apelu nie uznali za stosowne wyjaśnić tej sprawy. Nie przypisuję im tu złych intencji. Wprost przeciwnie, wierzę, że kierowała nimi troska o res publicę – dobro wspólne. Podobna troską kieruje również i mną, kiedy sprzeciwiam się takim próbom. Ta sprawa pokazuje jedynie, jak trudnym do zdefiniowania jest całe zjawisko.
Nienawiść jest stanem emocjonalnym, a sfera uczuć i emocji jest całkowicie subiektywna. Po prostu nie jest możliwe stworzenie obiektywnej definicji „mowy nienawiści”, gdyż logicznie zastanawiając się nad tym problemem dojdziemy do wniosku, że istnieją tylko dwie możliwe definicje: 1) to do adresata danej wypowiedzi należy prawo decydowania, czy coś „mową nienawiści” było; 2) „mową nienawiści” jest to, co zostanie wskazane odgórnie przez daną jednostkę/grupę/instytucję. Pierwsze rozwiązanie prowadzi do chaosu i anarchii, drugie do cenzury.
Ideologia do szkół
Oczywistym jest, że „systemowe rozwiązanie” sprawy hejtu w internecie zostanie scedowane na jakąś instytucję. Podstawowym pytaniem zatem jest – kto będzie decydował o „poziomie” nienawiści w danej wypowiedzi, materiale czy reportażu. Taka osoba miałaby ogromną władzę. Nie chodzi nawet o możliwość karania; miałaby przede wszystkim władzę moralną. Mogłaby decydować, jakie treści są poprawne, a jakie nie są; kogo wolno obrażać, a kogo nie wolno.
Ta kwestia jest kluczowa. Właściwie od pierwszych chwil po zamachu zaczęła narastać narracja, zgodnie z którą sam morderca jest jedynie „częściowo” winny, gdyż prawdziwą odpowiedzialność ponosi społeczeństwo. Właściwie o samym Stefanie W. mówi się dość mało. Najwięcej mówi się o „nienawiści”, za którą stoją bezosobowi „oni”.
Wiadomości TVP wypuściły głośny materiał, w którym de facto przypisały odpowiedzialność za obecną atmosferę politykom opozycji. Z kolei TVN i działacze PO forsują wizję, że to PiS swoimi rządami doprowadził do tej kariery. Kilku polityków (w tym były prezydent Polski) wprost stwierdziło, że to Jarosław Kaczyński ponosi winę za cały dramat.
Sprawa nie sprowadza się do tego, kto komu zarzuci winę. Nie są to rozważania czysto teoretyczne – ten spór ma realne konsekwencje, które już teraz zaczął wpływać na nasze życie. Przykładem może być tutaj prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który odgórnie, z pominięciem rodziców, którzy powinni być głównymi wychowawcami swoich dzieci, zarządził, że w szkołach odbędą się lekcje dotyczące „mowy nienawiści”.
Zajęcia mają być prowadzone w oparciu o podręcznik opracowany przez Fundację Batorego. Każdy, kto zna tę organizację, może się spodziewać, jak „lekcje” będą wyglądać. I faktycznie, podręcznik jest dostępny w internecie i wystarczy go przekartkować, by upewnić się, że nie jest to zwalczanie żadnej „nienawiści” tylko promocja lewicowego światopoglądu.
I w taki oto sposób prezydent Warszawy posłużył się pałką „mowy nienawiści”, aby propagować konkretne postulaty ideologiczne. Celem niniejszego tekstu nie jest atakowanie tego czy innego polityka, tej czy innej partii; w obliczu śmierci takie spory powinny zostać na te kilka dni oddalone; przedstawiam zachowanie Rafała Trzaskowskiego jedynie dlatego, że jest on urzędnikiem, a zatem ma do dyspozycji cały szereg narzędzi i może stanowić przykład, taki przedsmak, do czego posłuży w przyszłości ustawowe rozwiązanie kwestii hejtu. Trzaskowski po prostu unaocznia nam, że straszak „mowy nienawiści” jest użyteczną dźwignią polityczną. Z resztą prezydent Trzaskowski nie jest sam. Władze wielu miast zaapelowały do dyrektorów szkół, by w ich placówkach przeprowadzono zajęcia na ten temat.
Cenzuro, wróć!
Redakcja "Liberte!" w swoim apelu wskazuje, że w Polsce powinno zapanować takie prawodawstwo, jakie funkcjonuje w krajach zachodnich. Można mieć jednak poważne wątpliwości, co do takiego postulatu. Gdyż cóż to oznacza? Wiadomo przecież, że to właśnie na Zachodzie pod pozorem walki z „mową nienawiści” wprowadzono dyktat tolerancjonizmu, przy którym obecne posunięcia Trzaskowskiego to ledwie nieśmiałe podchody.
To w postępowej Kanadzie skazano Mary Wagner za to, że przekonywała kobiety w ciąży, aby nie dokonywały aborcji (sąd określił ją mianem seryjnego przestępcy); to w tolerancyjnej Francji Marine le Pen została skierowana na badania psychiatryczne za to, że opublikowała zdjęcia z egzekucji, jaką terroryści przeprowadzili na dziennikarzu; to w demokratycznej Wielkiej Brytanii lewica zorganizowała zmasowany atak na wybitnego konserwatywnego myśliciela Rogera Scrutona, po tym jak wybrano go na przewodniczącego komisji rządowej, której celem jest ochrona zabytków. Na filozofa wylewano wiadro pomyk, zarzucając mu, że jest islamofobem, homofobem, antysemitą. Takich przypadków lewicowej cenzury można by mnożyć.
W krajach zachodnich nie walczy się z żadną „mową nienawiści” tylko pod pozorem polityki tolerancji chce się wyrugować z debaty publicznej wszelką prawdziwą prawicę. Konserwatysta jest tam tolerowany, o ile będzie zwolennikiem multikulti, homo-„małżeństw”, a także przeciwnikiem obskurantyzmu państw narodowych oraz katolickiego „fanatyzmu”. Jest tolerowany, o ile nie będzie konserwatystą.
A tymczasem demokracja opiera się na sporze. Czy nam się to podoba czy nie, to polityka wywołuje największe emocje i nienaturalnym wręcz byłoby ustawowe przeciwdziałanie takiemu stanowi rzeczy.
Dyktat hipokrytów
Obawiam się, że podobne rozwiązania, do tych jakie obserwujemy na zachodzie, mogłyby wyewoluować nawet z najlepszego prawa „anty-hejterskiego”. Obawiam się, że instytucja, która miałaby stać na straży praworządności z biegiem lat upodobniłaby się do czegoś na kształt „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych” – bardzo szkodliwej organizacji, która pod pozorem walki z rasizmem, w rzeczywistości zwalcza prawicę.
I tak tez odbieram dużą część głosów za zwalczaniem „mowy nienawiści”. Pod płaszczykiem troski jest to próba zdobycia przez lewicę kolejnego przyczółka. Skończy się to jedynie kolejną dawką cenzury. Wszystkim mającym wątpliwości radzę przypomnieć sobie spektakl „Klątwa” – czy ktokolwiek z dzisiejszych zatroskanych antyhejterów stawał przeciwko niemu? A „Kler”, „Pokłosie”, „Nasze matki, nasi ojcowie”? Jan Tomasz Gross? Skandaliczne wypowiedzi pod adresem uczestników Marszu Niepodległości? Ktokolwiek? Cokolwiek? Czy ktoś wtedy dopatrywał się „mowy nienawiści”?
Nie, jakiekolwiek ataki na choćby słynną „Klątwę” były traktowane jako atak na wolność słowa. I tak będzie po wprowadzeniu nowych regulacji. Bo tak się dziwnie składa, że w narracji mainstreamu to prawica zawsze posługuje się hejtem i „mową nienawiści”, podczas gdy lewa strona wystawiając przedstawienie, w którym zbiera się pieniądze na zamordowanie Jarosława Kaczyńskiego, korzysta jedynie z „wolności słowa”.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":
Czytaj też:
Schetyna podpali Polskę
Burza wokół Andruszkiewicza
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.